Tragedia.
Cóż, poza "Krainą..." i "Głosem..." (będę go jednak bronił,
acz stanowczo wolę wersję, że zwariował narrator, nie - dowolnie sterowany przez mściwe duchy świat*) nie było tam cienia oryginalności, tylko wciąż te same chwyty fabularno-stylistyczne i oniryzmy (smutne jest kiedy pisarz - zwł. zdolny - tworzy po tym, jak mu się wyczerpią tematy). Ogólnie miałem wrażenie, że są to dość
cienkie powiastki, na które skusi się tylko albo fanatyk autora, albo contemporary fantasy.
Ba, powiem więcej, czułem nawet lekkie zdziwienie, że Lem się aż tak "Chichami" zachwycił, bo dylematy predestynacyjne - owszem - ciekawe, a bohaterowie - jak na amerykańską fantastykę - krwiści (to ostatnie da się zresztą odnieść do wszystkich powieści J.C. - udawało mu się kreować raz za razem
żywych ludzi, choć widać nie dość żywych, by się ich pamiętało latami jak Charlusa, Pirxa czy nawet d'Artagnana, pewien wpływ na powyższe miało chyba i to, że rozwiewali się w majak ze swoimi światami), ale zasadniczo czytając miałem jednak poczucie obcowania z taką sobie bajeczką (przynajmniej w przekładzie, oryginał miał jakby ładniejszą
melodię słów).
To pewno tłumaczy czemu Ci się ulotniły.
* Czytałaś, to się jednak odważę dać
spoilera, ale na wszelki wypadek małymi.