Zarzucałem Was danymi... Tym razem będzie osobiście i nieco plotkarsko... Okoliczności, o których długo mówić przygnały mnie wcześniej, niż planowałem, z względnie bezpiecznego wygnania - w obszary ostrzej epidemijne... I dowiedziałem się tym samym o pierwszej ofierze koroniaka wśród moich znajomych. Dziewczyna relatywnie młoda, koło '40, a chorowała poważnie, respiratorowo (fakt, że i z sercem ma kłopoty, pewnie to rolę odegrało). Miała szczęście w nieszczęściu - epizod respiratorowy był krótki, i wyszła z tego (w świetle tego, co wiem o przebiegu COVID-19 u niej, skłonny jestem dać wiarę w medialne relacje o tempie zdrowienia Wosia i Johnsona; podobnie to wyglądało - długo dobrze, dwa dni źle i szybkie stanięcie na nogi). Jej dziecko (należące do szkrabów ogólnie b. chorowitych) też koroniaka przechorowało, lżej, grypoidalnie. Jej partner - nie mieszkają razem - pozostał czysty. Da się prześwietlić łańcuszek zakażeń - złapała od ex-męża, w ramach kontaktów związanych z wspólnym sprawowaniem opieki nad wspomnianym potomkiem. Ex-przechodził b. lekko, jak katar, a złapał od bezobjawowej siostry (ta z Francji przywiozła).*
Nasłuchałem się też o jakiejś, kompletnie nieznajomej, rodzinie z korpoludkowego ekskluzywnego blokowiska, gdzie 4 osoby (dwie wiekiem starsze) w stanie cięźkim leżą, a piąta - bezobjawowo zakoronowana - mimo naocznej świadomości, co wirus może beztrosko kwarantannę łamie.
* Przy czym wniosek poboczny z tej historii płynie taki: jeśli się chce w polskich realiach być koronkowo przetestowanym, dobrze jest: 1. móc udowodnić, że miało się styczność z już stwierdzonym przypadkiem, choćby i bez/niepełnoobjawowym, 2. mieć możliwość wykonać telefon do przyjaciela (może nie aż poziomu Krauze dzwoni do Prezydenta, ale im wyżej - tym lepiej), bo nikt się nie kwapi do testowania. (Oczywiście, tak było jednostkowo. Nie wiem na ile krajową normę to stanowi.)