Dzięki, ale z drugiej strony daleki jestem od tragizowania. Jak już pisałem... "ST" systematycznie tracił na jakości od śmierci Roddenberry'ego (a cykl filmowy, od drugiej części poza kontrolą G.R.kręcony, już od lat '80). Może, więc, to i lepiej, że podróbka głośniej będzie krzyczała czym jest?
A - dawno zakończony - roddenberry'owski oryginał wszak nie zniknie od tego...
*
* Z tym, że trochę upraszczam... Wiadomo, "ST" jako koncepcja był dziełem jednej osoby - Roddenberry'ego właśnie, ale jako gotowy serial efektem pracy był wielu ludzi - co jakoś tam każe wspomnieć pracownie dawnych mistrzów malarstwa czy choćby "fabryczkę literacką" Dumasa-ojca, albo laboratoria Edisona (gdzie do dziś znawcy się kłócą, w którym miejscu dzieło mistrza się kończy, a robota uczniów zaczyna). Z tym, że tu po śmierci mistrza uczniowie roboty nie zaprzestali.
Rozwijając więc analogię do tego, co stało się ze spuścizną Tolkiena czy Herberta (Franka), można by rzec, że wyglądało to trochę tak, jakby po śmierci Mistrza naszego
Admin ze
skrzatem posadzili - dajmy na to - Dukaja z Oramusem, by pod ich (i profesora J. z
lemologiem) bacznym okiem, na podstawie lemowych szkiców i notatek nowe "Pirxy" i "Tiche" płodzili. To byłby odpowiednik ery "Deep Space Nine'ów" i "Voyagerów". (Przy czym moja analogia kulawa jest na starcie, bo ani J.D., ani M.O., w procesie powstawania Dzieł Lema nie uczestniczyli.)
Niedawna era fanprodukcji, znòw, analogię by miała w sytuacji, w której - załóżmy - my tutaj, Lemowicze, uznalibyśmy te dukajowo-oramusowe produkty za niegodne, jednak, Lemowej Wizji odbicie (tym bardziej, że coraz więcej w nich by było oramusowego politykowania i dukajowych eksperymentów literacko-popkulturowych, Lema coraz mniej) i postanowili napisać coś lepszego zapraszając wszakże okazjonalnie do współpracy profesora J., a i z autorami
oficjalnej kontynuacji (którzy w międzyczasie "Lemy" pisać przestali, bo źle schodziły, ludzie woleli raz setny "Cyberiadę" czytać) zachowując łączność. Raz by nam z tego wyszło złoto (typu kontynuacji "Fiaska" pióra
Hoko 
), raz błoto, ale dalej byśmy się starali...
Analogii dalej nie pociągnę, bo nie przejdzie mi przez wirtualne usta

- nawet w tym krotochwilnym trybie - by
Admin ze
skrzatem zrobili kiedykolwiek to, co uczyniły ostatnio CBS z Paramountem...
I to też nie jest cała prawda... Jako propozycja artystyczna był "Star Trek" autorską wizją Roddenberry'ego, co widać nie tylko po nazwisku w czołówce, ale i po tym, że gdy G.R. zabrakło zaczął "ST" regularnie podupadać, o czym była mowa. Z drugiej strony wygląda to inaczej gdy rozpatrywać "Star Treka" jako zjawisko społeczne. Zebrał bowiem ów "Trek" przez lata potężną (dość potężną by wymusić dwukrotny jego powrót na ekrany) grupę fanów (z których liczni przez lata awansowali na autorów autoryzowanych

prac czy wręcz samych seriali/filmów), potężną grupę twórców (scenarzystów, projektantów, konsultantów naukowych itd.), aktorów - to był fenomen na skalę światową. Wszyscy ci ludzie przez mieli przez lata wrażenie współuczestnictwa, tworzenia "Star Treka" (co tłumaczy, czemu po śmierci Roddenberry'ego wciąż się do tego rwali), stanowili swoistą rodzinę. Dzięki fan-wydawnictwom, potem fanprodukcjom - nawet jeszcze przed erą
crowdfundingu, która pozwoliła tym ostatnim wejść na profesjonalny poziom realizacji -granica między tymi grupami jeszcze bardziej się zacierała, bo przejście od
piwnicznych wypocin pryszczatego nastolatka

do kanonu świętego

było płynne (fan, jako się rzekło, mógł awansować do oficjalnego zespołu, zagrać rólkę, czy zobaczyć swoje nazwisko na tzw. Okudagramie, a gwiazdor z dobrego serca wspomóc swoim udziałem
garażowy filmik, zaś producent czy konsultant techniczny - udzielić konsultacji

i autorowi powielaczowej broszurki). Tymczasem gdzieś na etapie filmu "Star Trek: First Contact" (który deptał różne fanowskie i bardziej oficjalne chronologie), serialu "Star Trek: Voyager" (kiedy Berman i Braga, zwani w fandomie B&B, zaczęli po kolei pozbywać się z ekipy zasłużonych, od - teoretycznie b. silnego - Michaela Pillera, takiego roddenberry'owskiego
skrzata-i-Dukaja-zarazem, począwszy), nie mówiąc już o erze serialu "Enterprise" i czasach obecnych, wytwórnia i jej reprezentanci pokazywali coraz bardziej, że mają tę grupę ludzi gdzieś, marginalizowali ją, odsuwali, lekceważyli, choć to ona uczyniła "Star Treka" owym społecznym fenomenem i tym samym dała tejże wytwórni wielomilionowe zyski. Nie mówię przy tym, że - skoro już podjęło się karkołomną decyzję o kontynuacji "ST" po śmierci Roddenberry'ego - należało tworzyć "Treka" tylko dla tej grupy i we wszystkim ślepo jej ulegać, że "Trek" miał kostnieć pod jej dyktando w zdezaktualizowanych naukowo formach, że sam zamiar szukania nowej publiczności był - przy takim założeniu - błędem (bo nie był), ale należało się tej startrekowej rodzinie (od słynnego projektanta
startrekowych wnętrz i statków - Andrew Proberta, po autorów fan-manuali i fanfiction - tu również "Trek" okazał się bezkonkurencyjny w pobudzaniu do takiej aktywności) więcej szacunku. Jej kumulującemu się latami dorobkowi - tym bardziej.
Nie jest przypadkiem, że pierwsza głośna fanprodukcja "ST" - "Star Trek: Hidden Frontier" (rzecz jeszcze b. nieudolna, prawdę mówiąc)- powstała w opozycji do "ENT" (i ówczesnej polityki wytwórni, za którą winiono wówczas B&B), a potem tylko tych fanfilmów przybywało, bo wytwórnie odsunęły od "ST" prawie wszystkich z nim związanych, a zamiast tego zatrudniły p. Abramsa z kolegami i kazały im jawną komerchę robić.
Teoretycznie nie wykluczam więc - jak pisałem - że taki np. Peters jest cwaniaczkiem, który postanowił sobie zarobić na
głupich fanach wykorzystując w tym miłość własną - i głód dodatkowych zarobków -
przyblakłych gwiazdek, ale nawet jeśli tak, to CBS z Paramountem go sobie wyhodowały pasmem błędów ciągnącym się - i stale nasilającym - jeszcze od lat '80... Swoim niezrozumieniem "Treka" i jego fenomenu na nazbyt wielu płaszczyznach...
No, ale taka korporacja łba popiołem nie posypie, po to prawa kupiła by robić co chce... Sens? Spójna wizja artystyczna? Po co jej to...
Muzycy chcieli grać dalej bez dyrygenta, różnie im to szło, a właściciel filharmonii ich wypędził i zatrudnił kapelę disco polo - o to z grubsza chodzi w tej wojnie o fanprodukcje. Uniknęłoby się tego, gdyby - jak rozum nakazuje - po śmierci maestra tę budę zamknąć.
Bo - jak pisałem dawno temu
WISTowi - mam wrażenie, że czasem lepiej zamknąć historię gdy na to czas i pozwolić jej dalej trwać nieśmiertelnej w pamięci widzów, niż rozmieniać ją na drobne w wysilonych kontynuacjach.