4
« dnia: Sierpnia 12, 2011, 09:08:16 am »
Przez Q wystosowany argument o krwawym podglebiu religii od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Nie umiałbym go tylko tak zgrabnie sformułować - głównie z tego powodu, że za mocno biedziłbym się z ustaleniem, czy akcent dawać na "krew" czy na "krew moją", a tego bez komparatystyki religijnej ustalić nie idzie. Słowem: brak mi danych o tych Hindusach z hakami w plecach: czy w ceremonii chodzi głównie o to, żeby krew się lała, czy o to, że oni sami siebie tak preparują. Nie brak natomiast w kwestii, ekhem, kultu lokalnego. Zdaje się, że funkcjonuje w nim taki mem, nie używany w ewangelizacji, ale dla bardziej zaangażowanych insajderów ważny niezmiernie, mem pochwały cierpienia (masz krwawić/jesteś winny). Czasem manifestuje się on (mówi się o manifestacjach genów, prawda?) tyleż szlachetnym, ile przeważnie praktycznie chybionym etosem współcierpienia, kiedy indziej - spowiedniczym bełkotem na poziomie "Może Pan chce ci coś ważnego powiedzieć, butem swym zbawczym głowę nadeptując tak, że neuroprzekaźników pewnych brak sprawia, iż żyć ci się nie chce". I jakoś jest im to niesprzeczne z aksjomatami, że "Bóg nas kocha" nawet wtedy, kiedy sama wypowiedź świadczy, że byłaby to miłość na miarę ojca patologicznej rodziny.
Chętnym do zgłębienia zagadnienia polecałbym jednak co innego - stare teksty mistyczne, do których zaglądałem, bo znaczna część świetnej XVII-wiecznej poezji na nich stoi. Słyszeliście zapewne o schemacie "nocy ciemnej". Otóż mistycy zazwyczaj referują doznania tak, że najpierw jest kontakt z Bogiem, a potem rzeczona noc, kiedy się On oddala i znaku istnienia nie daje, choć przedtem dawał. Prawie do ateizmu u ofiary "eksperymentu Kontakt" to ponoć prowadzi. I zaznaczam: to właśnie opowieści o tych religijnie rzecz biorąc "najlepszych z najlepszych", o kanonizowanych, o doktorach Kościoła. Potężna manifestacja memu, prawda?