czy Q, po prostu uważa, że się nie da "tych spraw" racjonalnie analizowac? .chmura sądzi, że istnienie np. poetyki jako działu akademickiego literaturoznawstwa zaprzecza takiemu poglądowi.
Q uważa, że pewnie się da, tylko nie teraz.
Q bowiem wolałby analizę precyzyjną, odwołującą się np. do neurofizjologii i innych takich
czemu np. w filmie Tarkowskiego te same obrazy zapadają w pamięć różnym ludziom.
Q po obejrzeniu pewnego starego filmiku, w którym występowali m.in. Clarke i Mandelbrott sądzi bowiem, że wszelkie piękno może być - w pewnym sensie - pięknem matematycznym. Ułomne analizy wychodzące od stanu dzisiejszej wiedzy humanistycznej będą zawsze ślizganiem się po powierzchni.
Ponadto
Q sądzi, że zrozumienie piękna nie jest jednak tożsame z jego odczuciem. A w wypadku Twórcy tak bazującego na emocjach odczucie ma jednak pierwszeństwo.
co Q ma na myśli? gdzie "to" jest "bolesnie widoczne"? .chmura tego nie widzi (np. ostatnia scena filmu tarkowskiego pokazuje, że Rezyser dobrze wie, iż "solaris" jest m. in. o materializowaniu przez ocean wspomnień-horrorów, lecz także wspomnien-marzeń).
Q w tym wkurza,
chmuro, kapitulacja Kelvina. Miał badać, robić za forpocztę, a ucieka przed tym najpierw z fantomem pod kołdrę, a potem w ramiona Oceanu.
Jeśli traktowac to jako metaforę (Ocean jako Pambuk itp) to jeszcze ok, acz przyziemnemu
Q taka metafora bardzo nie pasi. Jeśli traktować z chamską dosłownością to nasz niedoszły heros kosmosu skapitulował przed życiem. Otoczył się fantomami i nic go poza wygodną złudą nie obchodzi, oderwał się od rzeczywistości skoro materializacje w finale myli z prawdą. Kelvin powieściowy był wkurzający, nie dlatego, że Harey kochał (to akurat było piękne), a
dlatego, bo poza tą miłością o niczym nie myślał. Poza draźnieniem sobie ośrodka rozkoszy w mózgu i zastępczym odkupywaniem win (bo przecież nie
tej Harey zawinił) przez pewien czas nic go nie obchodziło. Kelvin filmowy idzie krok dalej - nawet z Obcego Oceanu gotów zrobić sobie niańkę.
To jest wymowa skrajnie odmienna od lemowskiej. Lem każe mierzyć sie z rzeczywistością. Tarkowski kazał wtedy przed nią uciekać. (Wtedy, bo finał "Stalkera" znajduję znacznie bardziej satysfakcjonującym.) Dlatego i mnie bierze - jak ujął to
maziek - jasna cholera.
(Co nie zmienia faktu, że przyziemny
Q bardzo lubi ten "Solaris" oglądać, zwłaszcza w żeńskim towarzystwie
. Mimo wszystko piękny film)
ciekawe, myśle sobie dalej, jak Mistrz i Tarkowski zniosą próbę czasu. czy w ogóle przetrwają? dzieła którego z nich będą miały więcej zafascynowanych czytelnikow/widzów za, powiedzmy, 300 lat?
Ja jeszcze bardziej ciekawię się,
chmuro jak będą ci czytelnicy/widzowie wyglądać i funkcjonować. Czy 300 lat to za mało na radykalne zmiany w tej materii czy jednak nie...
ps.
Term, twierdzę jednak, że podstawową warstwa utworów Lema nie jest warstwa "o ludziach", na szczęście zresztą, bo w sumie nudny z nas gatunek... i to go chyba najmocniej wkurzało u Tarkowskiego i Soderbergha, że oni z "Solaris" właśnie "ludzkie" historie usiłowali robić, amputując Wszechświat i Nieznane