Co do mnie, tp ja w przeciwieństwie do Szanownych Przedmówców nie szukałem w "Solaris" metafory, lecz czytałem jak Świadkowie Jehowy Biblię
tj. wg zasady "należy czytać tak jak jest".
Najbardziej więc interesowały mnie kwestie jako żywo "przyziemne", a więc np. jak ten cały Ocean powstał. Myśl by ewolucja naturalna doprowadziła do jego powstania wydała mi się skrajnie mało prawdopodobna. Widzę więc tylko jedno sensowne wytłumaczenie. Ocean Solaris jest "tworem" cywilizacji, która wybrała drogę autoewolucji jednak zamiast (jak w utworach Clarke'a czy w cyberpunku) "przesiąść" się z białka na metal wybrała autoewolucje biotechnologiczna. I tak sie przekształacała, aż - zgodnie z postulatami F. Tipplera (twierdzącego, że Rozum ewoluuje w kierunku boskosci) - wszystkie stanowiące ją istoty "zlały" się w jeden wielki nadumysł - ów ocean właśnie.
Dalej - dumałem sobie nad Tworami F (których istnienie jest, nawiasem mówąc ironiczną aluzją do tezy Tomasza z Akwinu, że stworzenie istnieje tak długo, jak długo Bóg zechce podtrzymytwać jego istnienie). Wyszło mi na to, że Harey jest swoistą formą Sztucznej Inteligencji, która na naszych oczach ewoluuje od "maszyny" posłusznej prostym algorytmom wydobytym przez Solaris z pamieci Kelvina, do istoty samoświadomej, i zdolnej samodzielnie decydować o swym losie, acz też nie w 100%, bo samobójcze tendencje zostały jej wszak zaprogramowane. Jest też Harey ilustracja pytania (stawianego przy okazji rozważań o teleportacji, uploadowaniu kopii ludzkiego umysłu do maszyny itp.) na ile kopia tożsama jest z oryginałem, a na ile stanowi nową jakość (sprawę komplikuje tu fakt, że Harey jest kopią ułomną, bo stworzoną na podstawie subiektywnych spostrzeżeń Krisa).
Natomiast nie podobało mi się w powieści, że bohaterowie (na kilometry czuć tu wpływ New Wave, a konkretniej J.G. Ballarda), postawieni wobec tych fenomenów kapitulują... Kelvin ucieka w obojętną na niepokojące pytania miłość, Snaut w alkohol i pozę prześmiewcy, tylko Sartorius staje (jako naukowiec) na wysokości zadania, ale ten znów przypomina swym bezdusznym podejściem takich uczonych jak literacki Frenkenstein czy historyczny Mengele, więc znów przegrywa swe człowieczeństwo.
Niezbyt lubie wiec tę powieść, bo jej "ballardowscy" bohaterowie raczej mnie odrzucają (choc samego Ballarda znów cenię), ale odmówić jej miana arcydzieła nie mogę, bo stawia pytania wielkie i niepokojące.
Jeśłi zaś chodzi o ekranizacje - wyparował gdzieś z nich Kosmos i Nieznane. Tarkowski, przesuwając akcenty, opowiada głównie o ludziach, robi to przy tym w sposób dosć nudny, a i zakończenie dodaje zupełnie sprzeczne z duchem twórczości Mistrza (choć we wcześniejszych partiach jest mu literalnie wierny). Soderbergh z Cameronem z kolei daja ładną ilustracje do ksiazki (stacja, pokazywany - dość rzadko - Ocaen), lecz uwypuklają wątek Harey (przepraszam Rheyi) i Kelvina kosztem głębi filozoficznej i niepotrzebnie zmieniają wątki (przy czym akurat podmiana Sartoriusa na Murzynkę najmniej mi przeszkadzala).