Ale TU nie ma ciemnego ludu...
O zdecydowanie
. I dlatego z taką przyjemnością sie TU zanurzyłem (odgrzewając nawet stare tematy).
Chciałem jednak, przy okazji, zwórcić uwagę na fakt, że w latach kiedy ludzie, zwłaszcza młodzi ludzie raczyli się rzetelną naukowo (nawet tą masową i literacko wręcz beznadziejną) przygodową kosmiczną SF wyrastali potem (oczywiście nie wszyscy, lecz relatywnie wielu) na wybitnych naukowców. Obecnie popularne "Pottery" czy komiksy o superbohaterach są świetną rozrywką (i sam je lubię), ale nie natchną nikogo do podbijania Kosmosu ani innego wkładu w postęp naukowo-techniczny... Wolałbym by przyszłe pokolenia wychowywały się na uwspółcześnionych wersjach "Space Cadeta" czy (jak u nas) "Pirxa" (który zresztą poza konwencję "kosmicznej przygody" swą głębią wykracza).
Owszem, powie ktoś, że mamy SF i to nawet masowo wydawaną, jednak sporo tych historii jest albo zbyt baśniowych, albo nawet gdy napisane są z naukowym prawdopodobieństwem nie mają tej pasji mogącej zarazić czytelnika, przez co, podobnie jak fantasy czy komiks, nie mogą służyć celom innym niż eskapistyczne. Ze znanych mi autorów tę kosmiczną pasję w starym stylu posiada chyba tylko Stephen Baxter (zresztą on sam przyznaje się do tego.)
Na usprawiedliwienie autorów trzeba dodać, że od lat '30 czy nawet '50 nauka znacznie się rozwinęła, coraz trudniej więc tworzyć nasycone nauką historie, które jednocześnie były by zrozumiałe dla masowego (także nastoletniego) czytelnika. Jednak szkoda, że większość autorów nawet nie próbuje...
I tu zresztą pojawia się temat braku "pomostu", z jednej bowiem strony mamy masy SF z małą ilością science, w świetle aktualnej wiedzy często równie bzdurną co fantasy, z drugiej zaś wiecznie aktualne dzieła Mistrza i ambitną twórczość Egana, Dukaja, czy nawet Vinge'a i przywoływanego Baxtera (choć utwory dwóch ostatnich są prawdę mówiąc raczej pół-ambitne). Brak "literatury pomostowej", która może spełnić rolę podobną co ongiś "Star Trek" w TV - zarazić czytelnika naukowo-kosmiczną pasją i skłonić go do sięgnięcia po "cięższe" pozycje. Reynolds jest na to zbyt "toporny", nie ma wciągającego stylu Heinleina, Clarke (który ongiś umiał pełnić tę rolę, w swych mniej ambitnych utworach) za stary, kto pozostaje na placu boju? Chyba tylko Brin (choć cykl o Wspomaganych słabnie i "spaceoperowacieje" z tomu na tom) i może jeszcze (skądinąd grafoman całą gębą) Weber z cyklem o Honor Harrington (z małym zastrzeżeniem lady Honor jest niestety przede wszystkim żołnierzem/marynarzem, kosmonautyczną stronę jej fachu autor spycha na plan dalszy). "Z braku laku" dobre i to, lecz proszę o więcej...
Mógł Mistrz (słusznie!) pomstować na bzdurstwa i uproszczenia u Asimova, oto jednak dochodzimy do momentu, w którym przyjdzie nie tylko za Asimovem, lecz i jego poprzednikami - autorami
pulp-SF zatęsknić... Nie dlatego, że dobrzy byli, a dlatego, że teraz wielu pisze jeszcze gorzej...
Trzeba nam fantastyki ambitnej na miarę Mistrza, ale też masowej, nawet tandetnej (lecz wiarygodnej naukowo!) SF oddziaływującej na masowego czytelnika/widza jak ongiś słynne "juveniles" Heinleina czy te "wypracowania" z "Młodego Technika"...
Trzeba nam też takiego epatowania postępem technologicznym jakie miało miejsce w latach '50 w prasie (a nawet w książeczkach dla dzieci) po obu stronach żelaznej kurtyny. Bez takiej nachalnej (acz sensownej) propagandy będziemy stać w miejscu lub wręcz się cofać...
I na to właśnie chciałem zwrócić Waszą uwagę...