Tymczasem nadgoniłem zaległości z "Mandalorianina". I - cóż powiedzieć? - klimat, strona wizualna, (wyraziści, budzący odruchową sympatię) bohaterowie - to wszystko wypada jak należy... Ale faktycznie:
Nie umią w scenariusz
Dziura na dziurze, bzdura na bzdurze. Protagonista przystępuje do działania bez żadnego planu - zostawia statek (z przewidywalnym skutkiem), potem ot tak włazi między całą armię przeciwników (i ustanawia to standard dla całego serialu: Moc, technologie, militarne umiejętności bohaterów, są używane lub zamiatane pod dywan zależnie od - nastawionej na efekciarstwo - wygody scenarzystów; podobnie włączane i wyłączane są ręcznie sumienie i bezwzględność tytułowego pana). Jawowie (skąd się zresztą tam wzięli? nie są mieszkańcami Tatooine?) gładko porozumiewają się z facetem, który ledwo co wykańczał ich jednego po drugim. Statki kosmiczne naprawia się łatwiej niż stare radia. Poza tym skąd tyle frakcji na tak małym obszarze - gildia łowców nagród, Mandalorianie, prężna (jak mamy wierzyć) grupka sierot po Imperium. I jeszcze to zakończenie trzeciego epizodu - wygląda na to jakby Favreau nie mógł jednak odżałować, iż to nie on nakręcił "Iron Mana 3" (wątek ten zresztą generuje kolejne pytanie - czemu mandaloriańskiej społeczności nie reprezentował na zewnątrz najlepiej uzbrojony, tylko typek bez
jetpacka?). Do tego, skoro gatunek Yody tak wolno dorasta, to starość zielonego mistrza przestaje być imponująca, staje się czymś b. pospolitym, odartym z aury nadludzkiej mądrości. Odcinek czwarty jest może nieco mądrzejszy niż reszta, ale nieoryginalny - raz klisza fabularna, dwa - planetarni koloniści wpisują się w schematy znane... ze "Star Treka" (przypominają Ba'ku, Kelpian). Zresztą nie oni pierwsi - o niebieskim już była mowa.
Jednym słowem: miłe oglądadełko (gdy - wzorem wiadomego elektrycerza - nie myśleć), ale b. przereklamowane.
** Niemniej: zaczynam pojmować, czemu liczni fani zaczęli widzieć w J.F. mniejsze zło - kreatywniejszy niż Abrams, nie epatuje
chumorem niskiej próby jak Johnson.
A potem sięgnąłem po
legendarny komiks
"Honor and Duty" z serii "Star Wars: Republic". Też błahostka, ale o ile większym autentyzmem tchnie konstrukcja świata i dylematy bohaterów.