Jest jeszcze słynne partactwo ewolucji (w tym zwł. skłonność do stosowania prowizorki). I proste wyjaśnienie: tak po prostu wyszło...
No, to podpada własnie pod "skutek uboczny"
Być może, tylko dlaczego w tym momencie absolutyzujesz człowieka i jego perspektywę uznajesz za wiążącą dla świata?
Zaraz. Wyjaśnijmy coś sobie: co oznacza, że "perspektywa jest wiążąca dla świata"?
Jeśli chodzi Ci o to, że byt samoświadomy, nie musi przejawiać cech człowieka, to odpowiadam: być może. Dla mnie jednak byt samoświadomy to taki byt, który jest, wie że jest i do pewnego stopnia zdaje sobie sprawę z tego jak jest tzn. jest w stanie pojmować świat. Według mnie taki byt zawsze będzie mógł zadać pytanie o sens, w tym również o sens bycia (swojego i świata).
Sens bycia, to jego celowość. Sens bycia to zupełnie co innego niż sens przeżywania, czy sens działania. Świat przypadkowy, życie skończone (przy skończonym Wszechświecie) nie mogą mieć sensu. Sens bycia mógłby być sensem przeżywania, gdyby przeżywanie nie było skończone. Sens bycia mógłby być nawet sensem przeżywania (jako dokonania), gdyby chociaż Wszechświat nie był skończony, a dokonanie na zawsze zachowywało znaczenie. Tak jednak nie jest. Sens bycia nie istnieje.
Jeśli natomiast masz coś innego na myśli, to potrzebuję wyjaśnień. W innych bowiem sensach "perspektywa wiążąca dla świata" wydaje mi określeniem pustym. Mianowicie absolutyzowaniem świata w tej mierze przynajmniej, że próbuje z przygodności człowieka wyciągać wniosek o jego niepełnej realności, naznaczać go jakąś fikcją; jest wskazaniem, że nad człowieka, potencjalnie, wyjść można. Tylko takie wskazanie jest pozbawione jakiejkolwiek treści. To tak jakby powiedzieć, że ten oto kamień nie ma określonego miejsca w strukturze świata, bo mógłby być inny.
Człowiek ma swoje miejsce w tej strukturze, to jest fakt i ten fakt ma sens (znaczenie). Twierdzę, że istota samoświadoma w sensie jaki pokrótce wcześniej opisałem, każda taka istota zajęłaby w świecie miejsce, które byłoby przynajmniej w tym stopniu analogiczne do ludzkiego, że wynikające z jej natury pytanie o sens bycia (swojego i świata) spotykałoby się z taką samą odpowiedzią.
Dodatkowo powiem tyle, że większość powyższego i tak jest bez znaczenia. Chodziło mi bowiem przede wszystkim o to, że wychodzenie ze wskazaniami na możliwość jakiegoś nadczłowieka nie ma tu nic do rzeczy. Jesteś człowiekiem, dotyczy Cię fakt ludzkiej nieprzystawalności do świata. I to jest ten fakt, który niepokoi. Jakakolwiek przystawalność innej istoty, nawet jeśli możliwa, niczego tutaj nie zmienia. Nazywanie tego jakąś "manią" uważam za skrajne nadużycie. To, że tragiczność nie dotyczyłaby innego bytu, nie oznacza, że nie dotyczy danego. Człowiek, nawet zakładając jego względem innych gatunków subiektywność, jest w niej całkowicie obiektywny tj. realny.
Ano właśnie. Mówiąc o absurdach, mówię o tym, że rzeczy, które intuicyjnie wydają się słuszne - i jako takie trafiły do kultury - niekoniecznie słuszne są (choćby ta samoświadomość ).
Samoświadomość jest pojęciem niejasnym, ale jest pojęciem jak najbardziej słusznym. Już Arystoteles pisał, że nie w każdej dziedzinie możliwy jest, ani nawet pożądany ten sam stopień zrozumienia. Moim zdaniem wyjątkowo utrafił tu w sedno. Jesteś samoświadomy, bo potrafisz uświadamiać sobie nie tylko treść świadomego aktu, ale następnie uczynić w nowym akcie treścią sam poprzedni akt i odróżnić go jako takie (tj. jako refleksję).
Tylko, że "sens życia" to pojęcie względne (jeśli nie w jakimś sensie puste), a efekty są wymierne .
Nie, sens życia to pojęcie względnie jasne. Puste najwyżej w tej mierze, że możliwe do wypełnienia treścią jako forma. Sens życia to jego celowość. Np. sensem życia nie może być przyjemność czerpana z gry w siatkówkę - to jest sens przeżywania.
Sensem życia mogłoby być np. danie nowego życia i zabezpieczenie jego bytu. Byłoby tak, gdyby istniała trwałość dokonań. Niestety zarówno ludzkość jak i cały Wszechświat mają swój kres. Żeby coś natomiast było celowe absolutnie, a nie tylko względnie, albo samo dążenie do celu nie może się kończyć, albo osiągnięcie celu musi na zawsze mieć znaczenie (jako jakieś dokonanie). Gdyby człowiek był nieśmiertelny sam sens przeżywania mógłby być sensem życia np. jako nieskończony proces poznawania matematyki.
W gruncie rzeczy: życie ma sens, jeśli nie rozpada się w absolutną pustkę, jako ostateczne zniknięcie związanego z nim sensu.
Może dlatego tak mało jest konsekwentnych ateistów . Konsekwentnych teistów też jest zresztą b. mało. Zauważyłeś, że większość ludzi ma wogóle b. niekoherentne światopoglądy?
Zauważyłem, nic w tym dziwnego.
Kolejny dowód za partactwem ewolucji, której wystarczyło, by mózg ludzki myślał jakoś tam, nie musiał myśleć konsekwentnie.
Nie istnieje żadne partactwo ewolucji. To lemowski wymysł. Mamiąca personifikacja. W dodatku absolutyzująca - paradoksalnie - właśnie człowieka, tylko w określonym jego działaniu: rozumnym. W sumie w jakim innym, skoro Lem sam był tutaj wyznawcą. Lem w Golemie XIV mówi mniej więcej coś takiego: nie absolutyzujcie tak swojej rozumności, bo okazuje się ona nie tak rozumna, jak się wam wydaje, a to w odniesieniu do... zabsolutyzowanej rozumności (tj. rozumności takiej, jak zabsolutyzował ją Lem). Czynienie z Rozumności absolutu jest tak samo niedorzeczne, jak czynienie tego samego z Uczucia.
Gdyby umysł myślał konsekwentnie, nigdy by się niczego nie nauczył. Tak się nie wydaje tylko dlatego, że rzutujesz sensy związane z myśleniem abstrakcyjnym, na całość ludzkiego doświadczenia. Ba! - nie tylko by się niczego nie nauczył. Zginąłby w pierwszej lepszej sytuacji paradoksalnej. W pełni konsekwentnie może myśleć tylko ten, co już wszystko wie i myśleć nie ma po co. Innymi słowy - Absolut. W każdym innym wypadku zawsze może zdarzyć się sytuacja, w której należy przewartościować pojęcia.
Teraz: jaki funkcjonowanie uznajesz za normę, bo możemy tu używać tylko krzywej dzwonowej (to ze środka to "norma"; tylko wtedy statystyczną normą może okazać się też: IQ około 100, wykształcenie podstawowe czy zawodowe i brak jakichkolwiek oszczędnosci).
To w gruncie rzeczy bardzo proste. Normalne, to tutaj takie, które jest zgodne z samym sobą. Po prostu człowiek pogodzony ze sobą i ze światem w tej mierze, w jakiej mógłby nie być ze względu na przekonania ateistyczne.
Jeśli, zamiast statystycznej, przyjmiemy definicję psychiatryczną (o braku kontaktu z rzeczywistością), to zdarzają się tezy, że ludzkość jako gatunek ogólnie jest nienormalna (w sensie, że ma solidnie zaburzony ogląd rzeczywistości), ale "z punktu widzenia" ewolucji jest to rozwiązanie skuteczne, bo pozwala podawać kod dalej...
Weź pod uwagę ustęp o tym, że pewne sposoby postrzegania są naturalne dla świadomości. Więc ateista musiałby - ze względu na konsekwencje ateizmu - mieć tutaj postrzeganie wyzbyte tej naturalności, a jednak być pogodzony ze sobą.
Zaraz... Czy jeżeli poczuje np zadrę wbijającą mi sie w nogę, a mimo to pójdę dalej (mimo zadry i związanego z nią bólu) to potrzebna do tego od razu metafizyka?
Nie, bo nie takich banałów uczy Buddyzm. Złapałeś się jakiegoś jednego elementu powiązanego z medytacją i go trywializujesz. Buddyzm stara się przekraczać absurd świata przez nawiązanie pewnej jedności z "porządkiem rzeczy", a to jest metafizyka. Panteizm - odrzucenie bólu egzystencji związanego z miejscem człowieka w strukturze świata, przez skupienie na fakcie bycia w strukturze świata, absolutyzację tej struktury jako "porządku rzeczy", wyzbycie się na tej drodze wszelkiej przygodności (oświecenie, wyzbycie ego), i - jako ostateczny skutek - zjednanie tj. wyrwanie z kręgu życia i śmierci w absolutną nicość.
W analogiczny sposób Wolkanie nie tylko używają logiki w celu poradzenia sobie z uczuciami, ale absolutyzują Logikę, ażeby tę konieczność radzenia uzasadnić, dać jej metafizyczną podstawę. Wolkanie to jednak zły przykład: oni jak spojrzą w uczucia, wariują. Czysto biologicznie.
Człowiek od ateizmu nie zwariuje, będzie mu się jednak żyło znacznie gorzej, gdy spojrzy w twarz uczucia z perspektywy ateistycznej. Nie robi więc tego ze zwykłej potrzeby kompensacji. Jak Wolkanie Logikę, on wynosi Rozum, czy Porządek Rzeczy, które dają metafizyczną podstawę tego, by tam nie patrzeć.
Jeśli zaś chodzi o niesłychane obciazenie, to mam wrazenie, że mierzysz inne umysły swoją miarą, zapominając - częste złudzenie filozofii - że nie są one jednak wszystkie identyczne (choćby z braku istnienia "czystego rozumu"). Być może nie dla każdego wcale jest to obciążajace, hę?
Twierdziłeś, że nie jest takim dla Ciebie. Tym czasem widzę w Twoich rozumowaniach całą masę filozofii (nie związanej w żaden konieczny sposób z ateizmem), która tak ustawia treści, żeby te konsekwencje ateizmu przekraczać w ich uczuciowym znaczeniu np. przez absolutyzację Rozumności, poczucie fikcji itd. Nie znalazłem jeszcze żadnego w życiu ateisty, który nie dokonywałby tego samego.
(Aha: zarzut o tym, że ateizm "przemilcza" pewne przeżycia wewnętrzne można łatwo skontrować, że to może raczej postawa, której bronisz, poniekąd absolutyzująca je, jest właśnie objawem gatunkowej mania grandiosa, robieniem z igły - wideł.)
Absurd. To, że człowiek ma uczucia, to fakt, a nie gatunkowa mania grandiosa. Tak samo faktem jest, że człowiek ma rozum. I to wynoszenie rozumu - współcześnie - znacznie lepiej odpowiada określeniu "mania grandiosa", niż wynoszenie uczuć. Sam fakt, że moje zabiegi o to, żeby przyznać uczuciom należne im miejsce, jako ani gorszym, ani lepszym od rozumu, po prostu realnym (i domagającym się, jako takie, takiej samej uwagi), tak Cię niepokoi, doskonale o tym świadczy. Wartościowanie względem praktycznej użyteczności - takiej jaką ją widzisz - przenosisz na wartościowanie metafizyczne.
Można przypuszczać, że jest tak dlatego, ponieważ sąd można oddzielić od osoby jako chcenia, przekonania, czegoś jej bliskiego; a więc swobodnie sobie wyczyniać w świecie dekonstrukcji osobowości (które widzi się wtedy jako - a jakże - pewne fikcje). W ten sposób rozumując jest oczywistym, że wyraz uczucia zawsze będzie pozbawiony większego znaczenia, a więc i ewentualnej "tragiczności". We śnie latać też można.
Faktem jest, że uczucie, jako osobiste, danej osobie bliskie, "hołubione", a zarazem puste, jest czymś tragicznym. Uderza bowiem w sam sens tej osoby. Jest uśmiechem w złudzeniu, potrzebą za która nic nie następuje. Chyba już Grecy, twórcy tragedii, określili to właśnie, że działanie (jak u Edypa) okazuje się mieć sens zupełnie inny, lub być w istocie sensu pozbawione, a więc metafizyczną pustkę osobowego chcenia i spodziewania się, za istotę tragiczności. Ty oczywiście powiesz: tragiczność to fikcja. No tak, w ten sposób to na wszystko ma się odpowiedź.
Ja tu cały czas mówię o osobach trzecich, jako widzianych przez ateistę. Konsekwencje dotyczące człowieka osobiście, jako oderwanego od innych ludzi, to nawet dziecko tutaj przezwycięży. To Drugi zobowiązuje. Nie znam po prostu ateisty, który potrafiłby dostrzegać tę tragiczność i nie być tym obciążonym o ile zaraz nie pomyśli o jakimś Rozumie, Fikcji itd. czyli nie ucieknie w spreparowaną na własne potrzeby metafizykę. Być może, że można tutaj być po prostu ślepym, ale cóż: ameba nie ma pojęcia o istnieniu matematyki, co nie oznacza, że matematyka nie ma swojej realności.