Taaa... a właśnie ,,ruski'' się zbliża, i to jest powód mojej radości... i tego, że wolę Tarkowskiego. Oczywiście ten ostatni także kilka rzeczy zmienił a kilka sobie odpuścił, a o takim polocie jak w przypadku Blade Runnera w ogóle nie może tam byc mowy, ale i tak mniej się przynajmniej cierpi przy oglądaniu tego.
Wczoraj tak się jakoś składa, że zajrzałem w stanie wskazującym na Forum poczytać starsze wątki, co czasem czynię. Trafiłem m.in. na tą dyskusję i zacząłem się usilnie zastanawiać czego (mimo swegowęcz fanatycznego) stosunku do Lema, nie lubię w "Solaris"... I wymyśliłem... Owszem, mamy w tej powieści stację kosmiczną, mamy (pasjonującą) fikcyjną historię solarystyki, mamy interesująco zarysowanych bohaterów (wszystko to wymyślone/opisane w sposób bijący na głowę przeważającą większość SF tego okresu), a jednak od pewnego miejsca czytało mi się ten "Solaris" jako (nieco kafkowską) parbolę możliwych postaw jednostki wobec Wszechświata. Postawy tam zaprezentowane są trzy (pisałem o tym do znudzenia) - ucieczka w pracę i emocjonalny dystans, ucieczka w nałogi i cynizm, i ucieczka w miłosć zagłuszajacą głos rozsądku. Z którym jednak z bohaterów się utożsamiamy? Z Kelvinem, bo oglądamy stacje jego oczami. Z tym, który wybrał (ślepą) miłość. A zatem w "Solaris" pobrzmiewa mi beatlesowskie
"love is all you need".
Z tego jednak wniosek, że nie mogę (co dotąd czyniłem) oskarżać Tarkowskiego (ani nawet Soderbergha) o odejście od ducha powieści, obaj bowiem to przesłanie wychwycili, acz Tarkowski ukazał ową miłość w sosie chrześcijańskim, a Soderbergh melodramatycznym.
(Co nie zmienia faktu, że samo to przesłanie niezbyt mi się podoba...
)
ps. wspominano tu o "Blade Runnerze" - cóż, nad "B;ade Runnerem" też sobie zacząłem w efekcie rozmyślać (i nawet wydobyłem z półki i obejrzałem po raz n-ty). Pamiętacie scenę śmierci Roy'a oczywiście? Oskarżaną o błąd logiczny, bo skąd na wyniszczonej Ziemi gołąb (
"Pierwsze wyginęły ptaki." napisał wszak Dick). I tak sobie myślę (odwołując się do jednego z istotnejszych wątków książkowego oryginału), że ten gołąb był
sztuczny, a jeśli tak to robi się z tego piękna (trudno, że podszyta mistycyzmem, i religijną symboliką) metafora. Stosując zasadę
"jest prawda czasu, i prawda ekranu" wyjdzie nam tak: w chwili śmierci Roy'a
sztuczna dusza unosi się ku niebu. Nie żebym od razu w dusze wierzył, ale czemuś mnie to wzruszyło, bardziej niż gdyby gołąb był naturalny...