Pomimo tego, że Philip K. Dick jest pisarzem niezwykłym z racji tego, że jego twórczość stanowi jedną z nielicznych wartościowych wysp na bezdennym oceanie sajensfikszynowego szajsu to bynajmniej nie wszystkie dzieła Dicka warte są poświęcenia im czasu. Koleś pisał niesamowicie dużo, a znaczna większość z tego to niemal wzorcowa papka s-f w amerykańskim stylu. Niemmniej ja odnalazłem kilka (dokładnie 3) pozycje, które uznaję za jedyne w swoim rodzaju, z całą pewnością warte uwagi, a do tego reprezentatywne dla całej jego twórczości (w sensie: atuty Dicka wyczuwalne niemal we wszystkich jego dziełach objawiają się w nich w ekstremalnych wartościach). Otóż i one:
1. "Ubik" - tak, wiem, że to wszędzie promowany kanon Dicka, ale to faktycznie jego najlepsze dzieło. Kto nie czytał niech naprawi błąd, bądź powstrzyma się od wypowiedzi nt. twórczości omawianego pana.
2. "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" - tę pozycję zmiażdżyłem już 2 razy, a nawet zakupiłem egzemplarz do prywatnej kolekcji (na Ubika wciąż poluję). Powiedzieć, że polecam to mało... Zwłaszcza jeśli ktoś lubi bawić się chemizmem swojego mózgu;-)
3. "VALIS" - jeśli ktoś chce się przekonać jak bardzo walnięty był Philip niech spróbuje tego... Gdybym usiłował przedstawić tu fabułę tej książeczki to chyba pokaleczyłbym się o klawiaturę;-) Wielkonawiasowo dodam tylko, że Dick wierzył w globalny spisek, był przekonany, że rząd USA ciągle dybie na jego życie, Lem był w jego opinii tworem KGB mającym inwigilować środowisko science-fiction, a my wszyscy żyjemy w czasach starożytnych chrześcijan. Ale to i tak nic przy tym co opisuje to dzieło, a jest to książka niemal autobiograficzna... Aha, a propos siakiegoś wątku w którym ktoś wspominał o LSD-25 - Dick twierdził, że pod wpływem tego środka był zdolny do płynnego posługiwania się łaciną (+ pierwsze przeżycia z różowym promieniem światła niosącym boską informację od VALIS...). Uff...