Do wczoraj mylnie sądziłem, że – aby kupić buty przez internet z domową dostawą – wystarczy przesłać sprzedawcy własne personalia i pocztowy adres oraz z góry zapłacić. Sprawa okazała się jednak tak skomplikowana, że nie potrafię jej załatwić. A pilna pospolitość skrzeczy, bo akurat wczoraj zrobiła mi się prawdziwa dziura w przechodzonym bucie.
Jak się nazywam, gdzie mieszkam oraz ile centymetrów wynosi długość mej stopy (27,5; męska ósemka albo osiem i pół) – jeszcze pamiętam. Jak wyglądają piękne brązowe buty – też wiem z reklamy wiszącej na popularnych portalach:
https://www.banggood.com/Men-Genuine-Leather-Non-Slip-Casual-Office-Oxfords-p-1490898.html?currency=EUR&utm_source=criteo&utm_medium=cpc_brand&utm_content=all&utm_campaign=cs-shoes-emea-en&cur_warehouse=CN&ID=291224.
Gdyby sprzedawca podał numer swojego konta, już bym mu przelał należność (bodaj 170 zł), i już te buty jechałyby do mnie (ponoć z Chin). Jednak nima letko. Trzeba się naprzód zarejestrować i zalogować na specjalnym formularzu, a potem wypełniać kolejne instrukcje.
Tych procedur nie rozumiem. Umysł nie ogarnia. Z rozpaczy klikam w co popadnie, by przejść do swojego bankowego konta (PeKaO), ale nic z tego. Nic się nie dzieje.
Dzisiejsza starość wydaje się gruntownie inna niż starość moich rodziców, dziadów i poprzednich pokoleń.
Tamci starcy pod koniec życia nie musieli się niczego uczyć. Owszem, w XXI wieku mogę w swej tępocie nadal spokojnie wegetować. Lecz nic ponadto.
R. Świat się zmienia również przyziemnie. Mam rewelacyjną wiadomość z Państwa Środka, że zamówione
wczoraj buty fizycznie wyjechały
dziś na Ursynów...
[196000]