Istnieje książka, która pechowo mi się przypomina, gdy myślę o Strugackich, bo i wszechświat trochę
strugacki (obce planety ziemiopodobne, ale Obcy dość obcy), i autor na S. się nazywa, i symultanicznie z "Żukiem..." to po raz pierwszy czytałem.
Powieść nosi tytuł "Człowiek w labiryncie". Robert "przereklamowany" Silverberg, ją napisał, a jej fabuła - z grubsza - leci tak: na obcej planecie (tak obcej, że tamtejsze zwierzęta można żryć ze smakiem
) starożytne miasto-labirynt jest, nikt nie wie po co. Kto tam wlizie - zginie, poza jednym. Ten jeden to ciekawsza historia.
Gieroj kosmosa czysty, jak z Lema wyjęty, który wlazł tam się ukryć.
Un się ukrył, bo jak wizytował jedne Obce, co wyglądali na
homo rusticus wwioskożyjącus, to te
rusticusy mu zrobiły operację na mózgu nieznanym sposobem (autora chyba też dopadły), w efekcie czego telepata się zeń zrobił, ale specyficzny, bo całą swoja świadomo-podświadomą treść emituje, czego nikt znieść nie może, bo w człeku taka ohyda. Skoro w szlachetnym taka, to jaka w mniej szlachetnym
dopiróż? Ludzkość go tedy odrzuciła, acz ze współczuciem półfałszywym, to pół nie chcąc być ciężarem, pół obrażon na hipokrytów się zaszył
tamój, a tera go wydobyć trza, bo Misję wykonać musi. Tedy poń ruszają - przyjaciel z młodości i syn przyjaciela (innego przyjaciela). Przyjaciel jest polityk i kanalia, ale kanalia samoświadoma i chyba nawet
in plus dająca efekty dla społeczeństwa, jako polityk. Syn znów to
prostaczek czysty, dwudziestotrzyletni, co ledwo nosa za Ziemię wyściubił, syn poległego
gieroja innego (genialnego wynalazcy przy tem). Polityk młodym świadomie manipuluje, bo liczy, że ten wzbudzi litość labiryntowego, a o los ludzkości chodzi. (Mają oni i resztę załogi, załoga w labirynt lezie kolejno, a tam ginie, ów szlachetny szlachetny jest, ale patrzy obojętnie, czasem nawet im zginąć pomaga.) Wreszcie młody dociera do człeka wlabiryntnego. Dociera dosłownie i w przenośni; i to je 3/4 książki.
(Wydobywanie trwa długo, a finał dopisany jakby autorowi przestali płacić od wiersza, a domagali sie oddania
dzieua w terminie.)
Skomasowany finał mówi o tym, po co go wydobywali. Otóż młody po tytułowego wlazł, bo ludzkość się zderzyła z
arcypotężnemy Obcemi i tylko tytułowy im poradzi, w kontaktowem sensie. Obce te nawet oryginalnie wydumane są: takie jakby wieloryby, co umieją sposobem niepojętym, jakby telepatycznym, radiowym ponoć, zwierzęta niewolić, by na nich robiły. Ludzi też tak - odkąd spotkali - niewolą, bo biorą ludzką technologię za odpowiednik mrowisk, a. gniazd ptasich, a ludzi za bydło, ew. do pracy czasem przydatne. (Mimo ewidentnych bzdur byłoby to może niezłe, gdyby nie to, że jest to streszczone na szybko, po łebkach, obejętościowo jak ja to streściłem prawie.) Obcy nie są nam zresztą pokazani.
I tera kontakt z niemi polega po prostu na tem, że się jedemu z prominentnych wielorybów pod nos podstawi tytułowego, by odczuwszy ludzkie emocje uznał w ludziach braci w rozumie. Co się udaje... Ot, cała kontaktologia jednym mykiem załatwiona.
"Jakie to jest piękne, jakie to wszystko jest piękne..."Sam finał zaś taki, że tytułowy wraca od Obcaka, wyleczony przezeń z tego emitowania, a wypalony psychicznie. Wraca w glorii herosa, ale obrażon na ludzkość, że go tylko dla ratunku swego użyła (i za całokształt) do labiryntu znów myk.
Kurr...tyna.
Czytałem to kiedysik całe. Na etapie jak się połapałem, do czego bohater służy i jak się tam Kontakt załatwia, książką przez pokój jak długi ciepłem, ale podniosłem i doczytałem. (Potem jeszcze mnie tegoż autora "W dół, do Ziemi" tak wkurzyło, co opisane w innym topicu. Bo on zaczyna ładnie, psychologizująco, opisiki ładne, acz analfabetyzm naukowy dobrowolny - to mięso pozaziemskie
, a kończy zawsze jakąś - za przeproszeniem -
pierdołą. Rozkręca się i rozkręca i zostaje zegarek rozkręcony...)
Czytałem recenzje. Pisano, że ten "Człowiek..." to rzecz genialna, zastawiano z Lemem, Strugackimi, "Odyseją...". "Wielkie Dzieuo o Kontakcie", "potret psychologiczny herosa kosmosa lepszy niż u Lema nawet", tak pisali, a rozczarowanie było straszne (fakt, że powieść owa stanowi - nieudolne -
przepisanie sofoklesowego "Filokteta" na język SF, co niby ma tłumaczyć finału skrótowość, zalety dla mnie szczególnej nie stanowi, skoro "Filoktet" ów istnieje). Gdybym czytał, że średnizna może bym nawet i co pochwalił, bo utwór całkiem przyzwoicie napisany (tzn. pomijając, że heros stalowy patrzy z lubościa jak idące doń giną i telepatię samą, wiekszość ma sens; a i literacko niezgorsze). Przez owo rozczarowanie, do dziś mnie wkurza ten Silverberg, jak o nim pomyślę.
Taki np. "Przenicowany świat" b. mało mnie - po prawdzie - rusza, ale tak nie wkurza. A ten "... w labiryncie"... Pierwszy raz zwątpiłem w SF po jego lekturze, bo pierwszy raz czytałem SF tak głupią. Męczyła mnie czasem nienaukowość Dicka czy brak psychologii u Clarke'a, styl Lema młodemu łbu ciążył, ale ten Silverberg... Naprawdę furię poczułem, że
toto mi zachwalano jako równe dziełom tamtych. Gdybym nie rzucił, to bym na pół rozdarł, pamiętam że tak wkurzony byłem (co tym bardziej nietypowe, że do książek mam stosunek czołobitny). Na zmianę z
tym czytałem - jak wspominałem - "Żuka w mrowisku" i mimo zbytniego oswojenia,
uhumanoidzenia, Kosmosu mocno mnie uradował (a wyliczanka o ptakach-zwierzakach nadal u mnie ciarki i smutek niedookreślony wywołuje jako jakiś uniwersalny symbol zła intencjonalnego i bez-), a
toto miałem ochotę podrzeć. (Potem zresztą, by stwierdzić czy nie jest to aby silverbergowy
wypadek przy pracy sięgnąłem jeszcze po "Ciernie". To jest dopiero chała.)
Wracam do tego "Człowieka..." co jakiś czas, na zasadzie
"jak tak chwalą, pewno jest za co, a ja ślepy"... Próbowałem wczoraj znów, i znów nic... Po paru stronach poległem.
ps. aż jestem ciekaw czy kto z Was tego nie czytał, bo może w istocie się nie znam?
Edit: o! widzę, że
A-cisowi też się nie podobało:
http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=8102