Tak wyszło (9300 znaków). Tylko
dyskrecjonalnie, bardzo proszę, ani mru-mru poza Forum:
Sceptycyzm idealisty
Konstytucyjny apel „Rzeczpospolitej” uważam za inicjatywę znakomitą.
Prócz powodów merytorycznych (o czym zaraz), zachodzą ważne
okoliczności miejsca i czasu. Trwają wybory prezydenckie i przygotowujemy się do jesiennych wyborów parlamentarnych, co stwarza wyjątkowo korzystne warunki do swobodnej medialnej dyskusji. Potem zaś nastąpią prawie cztery lata „bezwyborcze”, dzięki czemu będzie czas na spokojne opracowanie przez nowy parlament różnych prawnych wariantów poważnej konstytucyjnej reformy państwa. Czy posłowie wezmą się za to? Jako idealista, chcę wierzyć, że tak.
Zauważmy, że poważna publiczna debata nad zmianą Ustawy Zasadniczej już sama w sobie jest patriotycznym dobrem, gdyż wymusza na dyskutantach głęboki namysł nad dotychczasowymi strukturami i funkcjonowaniem Ojczyzny. Nawet jeśli przedstawionych pomysłów i projektów nie uda się (od razu) uchwalić, w obywatelskich umysłach pozostanie bezcenna „wartość dodana”. Przede wszystkim zorientujemy się czego chcemy i jaka jest społeczna hierarchia tych melioracyjnych potrzeb.
Jedną ze wskazówek dla takiej opiniodawczej diagnozy może być
świeży sondaż IBRIS przeprowadzony dla „Rzeczpospolitej”. Rzecz jasna – tylko wskazówką, skoro ankietowanym zaproponowano do wyboru skromny zestaw jedynie sześciu możliwości. Zasadnicza reforma konstytucji to nie w kij dmuchał, i nie wyobrażam sobie, by nie włączyły się do tych prac największe socjometryczne firmy, realizując nie tylko zamówienia prasy, radia i telewizji, lecz też zlecenia rządowe i parlamentarne. Za ciężkie pieniądze, niestety, ale duże, kompleksowe i miarodajne badania Narodu po prostu muszą kosztować.
Dlaczego od razu reforma zasadnicza? Dlatego, że inna ewentualność nie bardzo miałaby sens. Drobne zmiany (zresztą nie pierwsze po 1997 roku) miałyby dla polskiego życia znaczenie znikome. Przy i po Okrągłym Stole szybko powstały strukturalne zręby państwa, które dwudziesty szósty rok stoją do dziś, niczym konstrukcja ojczystego domu. Nikt nie zamierza burzyć jego demokratycznych fundamentów (prawa, wolności i obowiązki człowieka i obywatela), ani zdejmować dachu (NATO, UE), ale pokoje, przynajmniej niektóre, można przebudować. Nie wystarczy sam malunek ani nawet nowe tynki. Potrzebny jest prawdziwy remont generalny, taki z przemurowaniem ważnych ścian, sufitów i podłóg.
Jeśli, oczywiście, taka będzie wola domowników. Tę zaś ma wskazać medialna debata i wspomniane sondaże.
Uważam, że szary obywatel – w odróżnieniu od zawodowców-konstytucjonalistów – może tylko bardzo intuicyjnie i tylko bardzo z grubsza ocenić „państwową jakość” wielu rozwiązań zapisanych w naszej Ustawie Głównej (przypomnę: 234 artykuły). Owszem, jest sens pytać go o sprawy, na które ma bezpośredni wpływ, oraz te, których skutki odczuwa na co dzień na własnej skórze. Natomiast strukturalno-funkcjonalnego podziału kompetencji między rządem a prezydentem (na przykład) przeciętny wyborca albo nie potrafi ocenić wcale, albo ocenia go tylko ogólnikowo podług swych osobistych politycznych przekonań (gustów), które zazwyczaj nie poddają się racjonalnej obiektywnej analizie. Dodajmy, że w XXI wieku relacje głowy państwa z władzą ustawodawczą i wykonawczą są w różnych demokratycznych krajach bardzo różnie uregulowane.
Odnosząc się do pomysłu „Rzepy”, nieprzypadkowo wymieniłem Jednomandatowe Okręgi Wyborcze (JOW) jako
problem numer jeden. Na mój rozum, byłaby to najdonioślejsza zmiana w politycznej Polsce od prawie stu lat.
Wybory są solą demokracji. Nie co innego, tylko wybory, wybory i jeszcze raz wybory. Moi rodacy – wolni ludzie w wolnym kraju – mają prawie wolną rękę: w swoim okręgu głosują na tego kandydata, na którego chcą głosować. Jednak, jak wiadomo, „prawie” czyni wielką różnicę. W tym wypadku polega ona na tym, że w jednym okręgu do zdobycia jest nie jeden jedyny poselski mandat (tak byłoby w JOW), lecz zawsze mandatów kilka lub kilkanaście, do proporcjonalnego podziału między rywalizującymi ze sobą partiami (stąd nazwa: wybory proporcjonalne). W tym modelu rywalizujące partie niemal zawsze mogą liczyć, że coś im skapnie, i dlatego ten system wyborczy bywa nazywany także systemem partyjnym.
Jestem za Jednomandatowymi Okręgami Wyborczymi z czterech ważnych (dla mnie) powodów.
Po pierwsze, dowartościowują i upodmiotowiają one suwerenów, czyli obywateli. Wyborca głosuje na żywego konkretnego człowieka, a nie – de facto – na partyjną listę. Po drugie, nie ma żadnych partyjnych bonusów, wynik głosowania jest natychmiastowy, sprawiedliwy, bezpośredni i arytmetycznie zrozumiały dla dziecka (albo od razu ponad 50%, albo za dwa tygodnie druga tura). Po trzecie, rodzi się naturalna więź mieszkańców jednego rejonu Polski z ich sejmowym przedstawicielem. W odróżnieniu od obecnej Konstytucji, pod której rządami poseł staje się na cztery lata niezależnym od swoich elektorów Pomazańcem Całego Narodu (sowicie opłacanym z budżetu państwa), w systemie JOW kiepskiego posła można odwołać, podobnie jak dziś można odwołać burmistrza, wójta czy lokalnego prezydenta.
Najważniejsze jednak wydaje mi się „to czwarte...” – jak śpiewa wielki Młynarski. Otóż, po czwarte, ordynacja większościowa obowiązuje przy wyborach władzy ustawodawczej w najpotężniejszych krajach, tworzących tak zwaną Wielką Ósemkę (G8): w Japonii, w Kanadzie, w Niemczech, w Rosji, w USA, w Wielkiej Brytanii i we Włoszech (w Niemczech i w Rosji jest to ordynacja mieszana). Czy to przypadek? Notabene, byłbym wdzięczny „Rzeczpospolitej”, aby – w ramach konstytucyjnej debaty – zamieściła kompetentny tekst o ordynacjach wyborczych w pozostałych najliczniejszych lub najsilniejszych gospodarczo państwach świata (tzw. G8+5, czyli Brazylia, Chiny, Indie, Meksyk i RPA). Może istnieje jakiś przyczynowo-skutkowy związek między przynależnością do tej czołówki a rozwiązaniem czysto politycznym, jakim są JOW?
Sądzę, że powyższa ustrojowa zmiana ordynacji wyborczej, wymieniana zresztą w wielu ankietach na czołowym miejscu, korzystnie wpłynęłaby na naszą polską demokrację („demos” – lud, „kratos” – władza), gdyż dałaby ludowi więcej władzy. Z tej samej beczki pochodzi druga propozycja: dać ludowi więcej władzy poprzez
instytucję referendum.
W myśl obecnej regulacji, referendum może zarządzić Sejm lub Prezydent (za zgodą Senatu). Co więc robią obywatele? Zbierają proszalne podpisy – na przykład drobny milion – i zanoszą je do Sejmu, aby ten referendum uchwalić raczył. Ale niezależni (od wyborców...) posłowie zazwyczaj nie podzielają takich pisemnych opinii i obywatelskie pomysły referendum odrzucają. Milion głosów poparcia odrzuca się zaś zwykłą poselską większością, na przykład kilku głosów...
W tym stanie rzeczy proponuję, aby do artykułu 125 Ustawy Zasadniczej dodać punkt, który mógłby brzmieć mniej więcej tak: „Na wniosek wyborców spełniający wymogi ustawy, Sejm (Prezydent) zarządza referendum jeśli jego projekt uzyskał poparcie 5% obywateli uprawnionych do głosowania”. Dla jasności: 5% to około półtora miliona podpisów.
Jeśli w innych badaniach potwierdzi się zmierzony przez IBRIS główny postulat, aby zmniejszyć liczbę posłów, to rozsądnym pomysłem wydaje mi się liczba 300. Po pierwsze dlatego, że byłoby to aż o 160 posłów mniej niż obecnie (zmniejszenie liczebności Sejmu o ponad 1/3). Po drugie dlatego, że nie wpadamy w drugą skrajność: parlamenty dużych europejskich krajów, a takim jest Polska, muszą liczyć przynajmniej 200-300 posłów ze względu na ilość trudnej roboty do rzetelnego wykonania podczas kadencji. W trzystumiejscowym Sejmie jeden poseł przypadałby wówczas na 100 000 wyborców (dziś mamy mniej więcej 1 : 65 000). Gdyby znieść Senat, dałoby to oszczędność kolejnych 100 etatów parlamentarnych (i kilkudziesięciu milionów złotych na wynagrodzenia). Przy okazji, dodałbym od siebie podwyższenie „wieku poselskiego” z obecnych 21 do 25 lat oraz zakaz łączenia mandatu posła ze stanowiskiem w rządzie.
Warto jednak podkreślić, że są to wszystko, nazwijmy je, zmiany techniczne. Państwo może funkcjonować z Senatem i bez Senatu; podobnie Sejm może liczyć 500, 400, 300 i 200 posłów; w skład Rady Ministrów mogą wchodzić i mogą nie wchodzić posłowie, itd. Innymi słowy, konstrukcja i praca państwa z tymi technicznymi zmianami da się pomyśleć, zaprojektować i zorganizować w ramach tego samego modelu demokracji, który mamy dzisiaj. Natomiast obywatelskie referendum i Jednomandatowe Okręgi Wyborcze oznaczałyby rewolucję ustrojową. Po wprowadzeniu tych dwóch zmian Polska stałaby się politycznie innym państwem niż Polska dzisiejsza.
Jestem idealistą, bo mam marzenia, ale jako urodzony sceptyk muszę zakończyć te wywody pesymistycznie: nie wierzę, żeby tak poważne reformy konstytucyjne przeszły. Owszem, w
zapoczątkowanej przez „Rzepę” szerokiej publicznej debacie mogą one zostać porządnie omówione, ale potem parlament ich nie sformułuje prawnie, nie zaopiniuje, nie wprowadzi korekt, nie przedłoży i nie uchwali. Dlaczego?
W swoim opus maximum, za jakie uważam „Wizję lokalną”, genialny Stanisław Lem napisał.: „Takich światów nie można zbudować w tym świecie. Dlaczego? Ponieważ on nie daje na to zgody”. Nie inaczej z naszą Ustawą Główną: zasadniczych zmian Konstytucji nie da się uchwalić. Dlaczego? Ponieważ polska klasa polityczna nie da na to zgody.
Stanisław Remuszko
Masz pytanie do autora? remuszko@gmail.com
Uwaga Redakcja, uprzejmie proszę o podlinkowanie frazy „okoliczności miejsca i czasu” tym linkiem:
http://www.rp.pl/artykul/1197212-Polacy-za-zmianami--w-konstytucji.htmlfrazy „świeży sondaż IBRIS” tym linkiem:
http://www.rp.pl/artykul/1197203-Chcemy-zmian-w-konstytucji.htmlfrazy „problem numer jeden” tym linkiem:
http://www.rp.pl/artykul/1195257.htmlfrazy „instytucję referendum” tym linkiem:
http://www.rp.pl/artykul/628874,1143416.htmloraz frazy „zapoczątkowanej przez „Rzepę”” tym linkiem:
http://www.rp.pl/artykul/1194898-Potrzebna-nowa-konstytucja.html