Dziękuję Wam. No cóż, nie miał źle, o czym zadecydowało moje słabe serce. Odrzucaliśmy mianowicie z synkiem śnieg w nocy pod garażem, a napadało po kolana. I nagle przyszło to nieszczęście drąc się wniebogłosy i prosząc obcego o łaskę. Po krótkiej lustracji problemu wyszło na jaw, że jest to wychudzony zabijaka z życiorysem wypisanym na odrapanej mordzie i rozerwanym uchu. Weź mówię, synek, odnieś go do szopy na mniętkie, w zaciszu będzie mu ciepło, damy mu później coś jeść. Poszedł, wrócił. Odrzucamy dalej a tu, brnąc przez śnieg jak na szczudłach, żeby brzuch był dalej od zimnego, pojawia się na powrót ta zjawa, drąc się jeszcze, o ile to w ogóle możliwe, donośniej. No i serducho mi nie wytrzymało, choć wiedziałem co będzie (w domu już były 3 znajdy) - dooobra, mówię, synek, weźmiemy go do chałupy, żeby się ogrzał i najadł. Ta. Tylko się ogrzał i najadł...