Moje sąsiedztwo z podlotami dobiegło końca szybciej niż zakładałem, a stało się to tak... Już w zeszły wtorek gołąbki zaczęły interesować się światem poza gniazdem, wychodzić na pobliskie gałęzie. We środę zrobiło się dramatycznie - ojciec-karmiciel mimo woli zepchnął starszego (ale mniejszego) z nich z jednej z nadmienionych gałęzi. Potomek, rozpaczliwie trzepocząc skrzydłami, osiadł gałęź niżej, i do czwartkowego poranka siedział tam kurczowo wczepiony. Dopiero przed południem przemieścił się na sąsiednią, równie nisko położoną, gałązkę, a po 13 wrócił do gniazda. Młodszy, ale większy, jeszcze ze szczątkami żółtego puchu tu i ówdzie, pozazdrościł mu, i widząc jego nieobecność postanowił zakosztować podobnej przygody - we środę po południu przefrunął na sąsiednie drzewo. Do gniazda powrócił we czwartek nad ranem. Czwartkowe popołudnie gołąbki spędziły spokojnie, w gnieździe, odpoczywając po "wojażach", ale gdy miało się ku wieczorowi zaczęły się znów kręcić po gałęziach. Widząc, że szykują się pomału do opuszczenia gniazda, tydzień-dwa przed standardowym terminem, ale też były dorodne i dobrze wykarmione, postanowiłem - z odległości, pamiętając, że są pod ochroną - zrobić im pożegnalne zdjęcia. Niestety, starszego spłoszyła sama próba uchylenia okna (dotąd na takie rzeczy nie reagowały, a powstało już parę ich fotografii, niestety, nie dość udanych, by dzielić się nimi w
kawiarence), przefrunął - tym razem b.sprawnie - na wspominane sąsiednie drzewo, a młodszy - ten spokojnie, pewnie, najwyraźniej traktując rzecz jako zabawę - ruszył w jego ślady. Do niedzieli do gniazda już nie wróciły, kręcąc się po okolicy wraz z rodzicem. A w niedzielę okoliczności przegnały

mnie w inny koniec Polski. Zanim wrócę, w ogrodzie ich już nie będzie.