16
DyLEMaty / Odp: Będąc Młodym Fizykiem...
« dnia: Lutego 12, 2024, 05:37:33 pm »
Gacie Ci elektryzują.
Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.
CZWARTY PAŹDZIERNIKA 1957 ZAPROSZENIE DO TAŃCA
Dla mnie osobiście groza - prawdziwa groza, w odróżnieniu od uczucia, jakie budzą demony i upiory
przyczajone w ludzkim umyśle - rozpoczęła się pewnego popołudnia w październiku 1957 roku. Właśnie
skończyłem dziesięć lat i, jakże stosownie, siedziałem w kinie Stratford Theater w centrum Stratfordu w
stanie Connecticut.
Film wyświetlany tego dnia był i - jest nadal - jednym z moich najulubieńszych dzieł wszech czasów. Fakt
zaś, że wyświetlano właśnie ten obraz zamiast westernu z Randolphem Scottem czy filmu wojennego z
Johnem Wayne'em, okazał się także niezwykle stosowny. Na tym sobotnim seansie, w dniu, w którym
rozpoczęła się prawdziwa groza, pokazywano „Latające talerze" (oryg. Ziemia kontra latające talerze).
Występował w nim Hugh Marlowe, w owych czasach najbardziej chyba znany ze swej roli porzuconego,
szaleńczo ksenofobicznego narzeczonego Patricii Neal w filmie „Dzień, w którym Ziemia zamarła", nieco
starszym i bez wątpienia znacznie bardziej racjonalnym dziele science fiction.
W „Dniu, w którym Ziemia zamarła" obcy imieniem Klaatu (Michael Rennie w oślepiająco białym
między-galaktycznym popołudniowym garniturze) ląduje na
trawniku przed Białym Domem latającym spodkiem (który, gdy działają silniki, świeci się jak jeden z
owych plastikowych Jezusów wręczanych uczniom w wakacyjnych szkółkach biblijnych za to, że wykuli
na pamięć fragmenty Pisma). Klaatu schodzi po trapie i przystaje u jego stóp, śledzony przez przerażone
oczy ludzi i lufy kilkuset karabinów. Jest to chwila pamiętnego napięcia, chwila, która w pamięci nabiera
nieoczekiwanej słodyczy. Właśnie dzięki takim momentom ludzie stają się miłośnikami kina na całe życie.
Klaatu wyjmuje jakieś dziwne urządzenie - z tego co pamiętam, wyglądało ono jak rodzaj przenośnej
kosiarki - i jakiś zapalczywy żołnierz natychmiast ładuje mu kulkę w ramię. Oczywiście okazuje się, że
urządzenie było podarunkiem dla prezydenta. Żaden promień śmierci, po prostu zwykłe międzygwiezdne
lekarstwo na raka.
To było w 1951 roku. Sześć lat później, tamtego sobotniego popołudnia w Connecticut, ludzie z latających
talerzy wyglądali i działali zdecydowanie mniej przyjaźnie. W odróżnieniu od szlachetnego i dość smutnego
przystojniaka Michaela Rennie w roli Klaatu przybysze z kosmosu w filmie „Latające talerze" przypominali
stare, przesiąknięte złem drzewa o powykręcanych, zasuszonych ciałach i szyderczo wykrzywionych starych
twarzach.
Zamiast przywieźć prezydentowi lekarstwo na raka, jak każdy szanujący się ambasador, podkreślający w
ten sposób uznanie, jakie jego państwo żywi dla Stanów Zjednoczonych, pasażerowie latających
spodków przywożą ze sobą promienie śmierci, zniszczenie i w końcu powszechną wojnę. Wszystko to,
szczególnie zniszczenie Waszyngtonu, zostało oddane wręcz niezwykle realistycznie dzięki efektom
specjalnym, będącym dziełem Raya Harryhausena, gościa, który jako dziecko chadzał do kina razem z
kumplem nazwiskiem Ray Bradbury.
Klaatu przybywa, aby przekazać nam posłanie przyjaźni i braterstwa. Oferuje Ziemianom
członkostwo w czymś w rodzaju międzygwiezdnej Organizacji Na
rodów Zjednoczonych, oczywiście pod warunkiem, że zrezygnujemy z naszego nieszczęsnego zwyczaju
zabijania się całymi milionami. Przybysze z „Latających talerzy" zjawiają się tylko po to, aby nas podbić -
jako ostatnia flota ginącego świata, istoty stare i zachłanne, nie szukające pokoju, lecz zdobyczy.
„Dzień, w którym Ziemia zamarła" należy do wybranej garstki prawdziwych filmów science fiction.
Starożytni przybysze z „Latających talerzy" są emisariuszami znacznie częściej spotykanego gatunku
filmów -horrorów. Żadnych bzdur w rodzaju: „Miał to być dar dla waszego prezydenta". Ci faceci
zjawiają się po prostu w centrum operacyjnym Hugh Marlowe'a na przylądku Canaveral i zaczynają walić
w co popadnie.
I sądzę, że właśnie w przepaści, jaka dzieli te dwie filozofie, znalazło się miejsce dla prawdziwych
zalążków grozy. Jeśli istnieje granica pomiędzy tak kontrastowymi ideami, groza z pewnością wyrasta
właśnie z niej.
Ponieważ dokładnie w chwili, gdy spodki na dobre rozpoczęły atak na stolicę naszego państwa (w
ostatniej części filmu), wszystko po prostu się zatrzymało. Nagle ujrzeliśmy prze^ sobą pusty ekran. Kino
wypełnił tłum dzieciaków, lecz hałas wokół był zdumiewająco niewielki. Jeśli wrócicie pamięcią do sobotnich
seansów za czasów swej zmarnowanej młodości, z pewnością przypomnicie sobie, że gromada dzieciaków
w kinie potrafi na różne sposoby wyrazić swoje niezadowolenie z powodu przerwania filmu albo
opóźniania się seansu. Rytmiczne oklaski, skandowanie: „Dawać film! Dawać film! Dawać film!",
pudełka po cukierkach lecące w stronę ekranu, opakowania popcornu, na których trąbi się jak na
trąbkach. Jeśli ktoś miał przypadkiem w kieszeni korki, które pozostały mu jeszcze od ostatniego
czwartego lipca, z pewnością wykorzystałby tę sposobność, aby je wyjąć, z dumą zademonstrować
wszystkim przyjaciołom, którzy okazaliby stosowny podziw, a następnie podpalić... i zrzucić z balkonu.
Tego październikowego dnia nie stało się nic podobnego. Taśma nie zerwała się, po prostu wyłączono
projektor. A potem światła sali zaczęły się zapalać. Rzecz niemająca precedensu. Siedzieliśmy tam,
rozglądając się wokół i mrugając oczami niczym zaskoczone światłem krety.
Na środek sceny wyszedł kierownik kina, całkiem niepotrzebnie unosząc ręce, abyśmy umilkli. Sześć
lat później, w 1963 roku, wspomniałem ten moment, kiedy pewnego piątkowego popołudnia w
listopadzie gość odwożący nas do domu ze szkoły powiedział nam, że w Dallas zastrzelono prezydenta.
.....
Siedzieliśmy oniemiali w fotelach, wpatrując się w kierownika. On sam sprawiał wrażenie, jakby
był zdenerwowany i blady - a może była to tylko wina świateł na sali. Milczeliśmy, zastanawiając się,
jaka katastrofa sprawiła, że przerwał film właśnie w chwili, gdy akcja osiągała ową kulminację wszystkich
letnich projekcji, „najlepszy kawałek". A sposób, w jaki drżał mu głos, gdy przemówił, również nie dodał
nam otuchy.- Chcę wam powiedzieć - rzekł tym drżącym głosem - że Rosjanie umieścili na orbicie okołoziemskiej
sztucznego satelitę. Nazwali go... Sputnik.
Informacja ta została przyjęta w grobowej ciszy. Siedzieliśmy w bezruchu, sala pełna typowych
dziecia
ków z lat pięćdziesiątych, ostrzyżonych na jeża, z ple-rezami, końskimi ogonami, kaczymi kuprami,
kry-nolinami, w ciuchach z demobilu, w dżinsach z mankietami, z pierścieniami Kapitana
Midnighta; dzieciaków, które właśnie odkryły Chucka Berry'ego i Little Richarda w jedynej
nowojorskiej stacji radiowej nadającej czarnego rhytm and bluesa, którą odbieraliśmy nocami, przy
czym jej głos słabł i narastał niczym przekaz nadawany w nieznanym języku z odległej planety. Byliśmy
dziećmi, które wychowały się na Kapitanie Video i Terry and the Pirates. Byliśmy dziećmi, które
oglądały, jak Combat Casey wybija kopniakami zęby niezliczonym żółtkom z Północnej Korei w
kolejnych numerach komiksu. Byliśmy dziećmi, które śledziły przygody Richarda Carlsona, chwy
tającego tysiące paskudnych, komunistycznych szpiegów w I Led Three Lives [Prowadziłem potrójne
życie]. Byliśmy dziećmi, które wysupłały dwadzieścia pięć centów od głowy, by obejrzeć Hugh
Marlowe'a w filmie „Latające talerze", i w ramach niezbyt satysfakcjonującej premii usłyszały właśnie
ową niepokojącą wiadomość. Pamiętam to bardzo dokładnie. Wśród owej strasznej, martwej ciszy
rozległ się nagle ostry głos. Nie mam pojęcia, czy należał do chłopaka czy do dziewczyny. Głos pełen
łez, lecz jednocześnie drżący od przerażającego gniewu:- Och, daj spokój i puść dalej film, ty kłamco! Kierownik nie spojrzał nawet w miejsce, z którego
dobiegał ów głos, i to w pewnym sensie było dla nas najgorsze. W jakiś sposób dowodziło, że to, co
powiedział, było prawdą. Rosjanie pokonali nas w wyścigu w kosmos. Dziś nad naszymi głowami,
triumfalnie popiskując, krążyła elektroniczna kula skonstruowana i wystrzelona za żelazną kurtyną.
Ani Kapitan Mid-night, ani Richard Carlson (który występował również w filmie Raiders to the Stars
[Lot ku gwiazdom]; o rany, jak gorzko ironiczny wydawał się w owej chwili ten ty
tul) nie zdołali temu zapobiec. Krążyła gdzieś po niebie... a oni nazwali ją Sputnik. Kierownik stał jeszcze
przez chwilę, spoglądając na nas jakby z żalem. Widać było, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale nie wie,
co by to mogło być. Wreszcie odszedł i wkrótce film ponownie się rozpoczął.
Anyway, they finally let one email through from
Martinez:
Dear Watney: Sorry we left you behind, but we
don't like you. You're sort of a smart-ass. And
it's a lot roomier on Hermes without you. We have
to take turns doing your tasks, but it's only
botany (not real science) so it's easy. How's
Mars?-Martinez
My reply:
Dear Martinez: Mars is fine. When I get lonely
I think of that steamy night I spent with your
mom. How are things on Hermes? Cramped and
claustrophobic? Yesterday I went outside and
looked at the vast horizons. I tell ya, Martinez,
they go on forever!-Watney
Tak czy siak, w końcu puścili e-mail od komandor porucznik:
Watney, oczywiście jesteśmy szczęśliwi, że żyjesz. Jako osoba
odpowiedzialna za Twoją sytuację żałuję, że nie mogę dla Ciebie więcej
zrobić. Ale wygląda na to, że NASA ma dobry plan ratunkowy. Jestem
pewna, że dalej będziesz pokazywał swoją niesamowitą zaradność i
przetrwasz. Nie mogę się doczekać, aż będę mogła Ci postawić piwo na
Ziemi.– Lewis
Moja odpowiedź:
Komandor porucznik, za moją sytuację odpowiada pech, nie Ty.
Podjęłaś słuszną decyzję i uratowałaś resztę załogi. Wiem, że to musiała
być trudna decyzja. Ale wszystkie analizy tego dnia pokazują, że była
słuszna. Doprowadź wszystkich do domu, a będę szczęśliwy.
Z chęcią zabiorę Cię na to piwo.