Hoko, możliwe, że poczucie bylejakości przyniesiemy na odmienne światy (jeśli kiedykolwiek na nie - w tej czy innej formie - dotrzemy), bo bylejakość powiązana jest z człowieczeństwem (szczególnie by to nie dziwiło

)... I w takim wypadku owszem, narzekania Tichego demaskują wieczną nadzieję ludzkości na cuda, współbrzmiąc z takimi oto przemyśleniami Pirxa:
"Mars — to było uosobienie straconych złudzeń, wyszydzonych, wyśmianych — ale drogich. Wolałby latać na każdej innej trasie. Pisaninę o romantyzmie Projektu miał za zawracanie głowy. Perspektywy kolonizacji — za fikcję. O, Mars oszukał wszystkich — więcej: oszukiwał od stu kilkudziesięciu lat. Kanały. Jedna z najpiękniejszych, najbardziej niesamowitych przygód całej astronomii. Planeta rdzawa: pustynna. Białe czapki polarnych śniegów: ostatnie rezerwy wody. Jak brylantem w szkle zarysowana cienka siatka czystej geometrii — od biegunów ku równikowi: świadectwo walki rozumu z zagładą, potężny system irygacyjny, nawadniający miliony hektarów pustyni; ależ tak: z nadejściem wiosny zmieniała się przecież barwa pustyń, ciemniały od wegetacji przebudzonej, i to we właściwy sposób: od równika ku biegunowi. Co za bzdura! Kanałów nie było nawet śladu. Roślinność? Tajemnicze mchy, porosty, opancerzone przeciw mrozom, wichurom? Spolimeryzowane wyższe tlenki węgla, co pokrywały grunt — i ulatniały się, gdy mróz koszmarny zamieniał się na mróz tylko okropny. Czapy śniegowe? Zwykły zestalony CO2. Ani wody, ani tlenu, ani życia — poszarpane kratery, przeżarte zamieciami pyłowymi skały–świadki, nudne równiny, martwy, płaski, bury krajobraz z bladym, szarordzawym niebem. Ani obłoków, ani chmur — niewyraźne mgły, tyle zachmurzenia, co podczas wielkich burz.""Ananke", oczywiście
Z tymi cudami to zresztą nawet nie tak, że cały Wszechświat musi nas walić po oczach monotonnymi pustyniami Księżyca czy Marsa czy chmurami gazowych olbrzymów (chmury te odbieramy na zdjęciach jako piękne, ale ileż można patrzeć w chmury? uroda jowiszowych chmur mało będzie obchodzić ewentualnych górników w pasie asteroidów, których życie zapewne mniej będzie ekscytująco-awanturnicze niż przepowiadają różne "Outlandy"), choć przecie i to niewykluczone, ale nawet jeśli będzie w miarę
ciekawie (jak na Edenie, Kwincie czy Solaris) to ani łatwo, ani cudownie nie będzie... Jeśli więc nawet - wbrew Pirxowi - da się przekuć w czyn kolonizacyjne rojenia i natrafić na planety, które odkrywcom wydadzą się fascynujące (jak Eden widziany z orbity

), to nawet cudowność-w-pierwszym-odbiorze z czasem nam (ludziom znaczy) spowszednieje, a nawet obrzydnie. Cóż zmęczoną panią na obrazku (bohaterkę "Andromedy" tzw. "
Star Treka z nieprawego łoża") obchodzi czy za oknem ma kosmos, dżunglę, czy światła wielkiego miasta?

Widok może być ciekawy dla nas (w tym wypadku: bytów naziemnie uziemionych określonej epoki), dla niej to rutyna. (Podobnie zresztą jak Egipty nie fascynują Egipcjan, a góry - górali.)
Z tym
spowszednieniem to zresztą wyprzedzamy fakty, bo nie doszliśmy jeszcze do "Ratujmy Kosmos!"

.
(Aha: czystą pornografią kosmicznego cudu, w formie maksymalnie skoncentrowanej, są - oczywiście - "Bliskie Spotkania..." Spielberga.)
ps. Oczywiście roję tu do kwadratu bo nie wiadomo czy kiedykolwiek między te gwiazdy ruszymy, a jeśli ruszymy czy to jeszcze będziemy
my... ale... konwencja "Dzienników..." chyba mnie z tego rozgrzesza?