Lem - jak wiadomo - horrorem (począwszy od jego ojca założyciela - Lovecrafta) pogardzał, cenił zaś sobie (podobnie jak inne brytyjskie wynalazki
"Bondy" i kryminały) klasyczną
ghost story, będącą tegoż horroru szlachetniejszą poprzedniczką (nb. co lepsze horrory doby mniej lub bardziej współczesnej, choćby "Nawiedzony fom" R. Wise'a, uważany do dziś za "najstraszniejszy film wszechczasów" czy świetne "Lśnienie" Kubricka do tradycji
ghost story nawiązują całkiem otwarcie).
Owa
ghost story rozwijała się trójetapowo. Etap pierwszy, tzw.
metaficzyczny to epatowanie grozą wywiedzioną z tradycji religijnych chrześcijaństwa oraz z wcześniejszych wierzeń ludowych i traktowaną dość serio (nurt ten, zapoczątkowany przez J. Sheridana Le Fanu, do dziś kontynuują tzw. horrory satanistyczne - "Dziecko Rosemary", "Omen", "Adwokat Diabła" itp. acz kiedyś więcej tam było widm i wampirów niż potęg zła wyższego rzędu
). Znając Lema nie możemy spodziewać się by stworzył coś pasującego do tego nurtu... choć "Przyjaciel" - w jakimś sensie traktuje o
opętaniu...
Etap drugi, zwany
psychologicznym (jego czołowe nazwisko to Walter de la Mare, zalicza się tu też "W kleszczach lęku" Henry'ego Jamesa, z rzeczy autorów nie-brytyjskich można też wymienić "Lokisa" Merimee'go czy niektóre z opowiadań Grabińskiego) pokazuje zaświatową grozę dwuznacznie w sposób świadomy - nigdy nie wiemy do końca na ile jest ona realna, na ile zaś pochodzi wyłacznie ze schorzałej wyobraźni protagonistów, bo właśnie warstwa psychologiczna w tych utworach jest najważniejsza. Cóż.. Czy aby w "Solaris" nie mamy specyficznego "ducha", który nie do końca jest duchem? Czy fabuła nie daje się równie dobrze interpretować w kategoriach snu lub halucynacji Kelvina? I czy właśnie - ładnie eksponowana w obu ekranizacjach, acz w tej Tarkowskiego oczywiście z nieporównywalnie większym wdziękiem - warstwa psychologiczna nie jest tu istotna?
Etap trzeci zaś nazywa się
antykwarycznym, na cześć tych "Opowieści.." M.R. Jamesa, co to je Mistrz polecał (w istocie
miodzio). Tu zabawa polega na tym (o czym oczywicie była mowa w "Fif"), że bohater/owie po zetknięciu z Nieznanym/nadnaturalnym (ukłony,
maźku ) zostają z gruzami swego dotychczasowego światopoglądu (materialistycznego, racjonalistycznego, etc.) w garści
. W tym zresztą (powielanym do dziś - vide
niezły "Przesąd" D. Ambrose'a czy co lepsze odcinki "Iksów") patencie na budzenie w czytelniku uczucia zetknięcia z Nieznanym Lem widział istotną wartość fantastyki grozy. I sam z możliwosci budzenia tegoż uczucia skorzystał pisząc rasowy kryminało-horror "Śledztwo". Walił też nas Nieznanym po łbie, aż furczało, w genialnym opowiadaniu o Skrzyniach Corcorana i - może jeszcze genialniejszym - "Terminusie".
A horror krwisto-flakowy, o którym Lem nie uznał za stosowne - nawet z pogardą - się wypowiadać? On zapewne nie miał wpływu ma mistrzową twórczość? Hmm... Niektóre z "Dyktand" zdają się temu przeczyć.
A Was co najbardziej u Lema przestraszyło?
Widmo komunizmu w "Obłoku..." czy co insze?
ps. aha, wątek mi się narodził stąd, że tuż przed zniknięciem z netu powtórzyłem sobie - uważanego za film w swej klasie wybitny - "Hellraisera", i jedyne co o nim pomyślalem to
"o k...ruca, jak się postarzał", w efekcie zaś pomyślalem, że widać ze
straśnych widziadeł wyrosłem, i że to chyba efekt obcowania z twórczością Lema, a potem kołatało mi po głowie:
horror... Lem... Lem... horror... I tak jakoś wyszło.