Zmotywowałeś mnie, też ściągnąłem "Chwałę.." z półki, i doczytałem (o czym już w wątku obok). Faktycznie, czuje się niedosyt, że umysły tej miary i talenty literackie tej klasy (co zresztą, mimo wszystko, z każdego zdania przebija) zdają się grzęznąć w codziennych bieżączkach, niczym bohaterowie "Miliarda lat..." Strugackich, podejmując przy tym - trochę od niechcenia - próby naprawiania SF. Przy czym - by przy sprawach interpersonalnych zostać - w istocie jest to takie zderzenie oschłej umysłowości Mistrza z ciepłą uczuciowością U.L.G. jakiego można się spodziewać. Widać też nakręcający wiadomą sprawę wpływ Rottensteinera, który - tłumacząc - zaostrzał wymowę Lemowych słów (jakoś nie dziwi, w świetle tego, co wiemy dziś o tym panu). Są jednak i rzeczy krzepiące - oto Patron zdaje się nie winić Pohla za jego udział w
hamerykańskiej aferze (dostrzegając jego naiwność, i to, że pod presją się znalazł). Oto okazuje się, że Lema ucieszyło(!), iż znalazł
nowelkę Farmera, którą uznał za godną wzięcia do swojej serii (
lemologu, wiesz może która to była? w/w "Jeźdźcy...",
"Sail on! Sail on!", czy jeszcze co innego?), a znów Farmer mimo afery nakręcania potrafił literaturę Mistrzową docenić
*. Wreszcie, że - mimo sugestii ze zlinkowanego - oboje Korespondujących miało w sumie do tego Silverberga pozytywny stosunek - ot, talent ma, tylko postanowił go komercyjnie zmarnować, co przecież prawda.
Tu jednak nie mogę się nie zaśmiać, bo dokładnie to samo - acz może w sposób bardziej dyplomatyczny - napisał wyżej wspomniany K.S. (bo i do jego bloga sięgnąłem):
"Robert Silverberg /.../ jest tego rodzaju pisarzem, któremu szczególnie łatwo tworzyć literacki odpowiednik szerokiego ekranu i Kodak-Eastman-Color. Ma po prostu niesłychaną wręcz łatwość pisania, giętkie pióro, ogromne zdolności narracyjne. Mimo wszystko, mimo ponawianych bezustannie prób i nawet mimo powodzenia nie stał się nigdy „tym jedynym”, nie jest klasykiem, nie wymyślił niczego nowego. Do roku 1980 nie miał żadnego strzału w dziesiątkę, nic napisał „hita”.""Ameryka zawsze była obsesją Silverberga. Kształtował na jej modłę światy wielu spośród swych książek, także tych ostatnich. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że nic nowego w końcu nic wymyślił, chociaż — jak się wydaje — bardzo tego pragnął. Przenikliwości najgorszego z krytyków nie umknie fakt, że tworząc słoneczny świat Majipooru poruszał się pomiędzy Bradburym, którego nazwisko padło tu kilkakrotnie i Frankiem Herbertem, ustępując pierwszemu w zdolnościach literackich, drugiemu w fantazji, a obu razem — w powodzeniu."https://lapsuscalami.pl/2016/09/04/sloneczny-swiat-planety-majipoor-eksponat-muzealny-z-1985-roku/I tu można gładko przejść do kluczowego chyba problemu z amerykańską SF - streszczonego w przywoływanej radzie Poula Andersona (zasadniczo SF-owego b. średniego średniaka

, tworzącego jednak i utwory b. zręczne - np. "Kyrie" - i niesłychane kicze - exemplum: "Call Me Joe", skądinąd - niby naukowo lepsza zrzynka z "Desertion" Simaka). O ile bowiem wielu autorów szło na jakieś polityczne ustępstwa, czy dla zysku grało pod publikę w jakimś momencie, o tyle rynek zbudowany w całości na programowym naginaniu się do najmniej wymagających odbiorców musi hurtowo przetrącać kręgosłupy - dowodem i R.S., i Asimov - a powstanie w jego ramach pozycji wartościowych nie może nie być wyjątkiem.
*
https://www.nytimes.com/1984/09/02/books/pornograms-and-supercomputers.html