No i to jest taki pierwszy wypadek by udało się koogś ustrzelić z... miecza dwuręcznego.... (Fakt, dość nietypowego.)
Jedyny sposób, by odkryć granice możliwości, to przekroczyć je i sięgnąć po niemożliwe. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje
.
We wtorek znienacka postanowiłem pojechać w znane sobie miejsce, gdzie już kilka razy usiłowałem złapać wschód Słońca, ale zawsze w odpowiednim miejscu pojawiała się CHMURA (i to nie ta nasza, stara dobra forumowa chmura). Tak się złożyło, że musiałem 5.30 rano syna wyeksportować na szkolną wycieczkę do stolycy - to już mi się nie chciało do dom wracać, poszłem na zakład. A w zakładzie wiadomo, kawka, kofeina uderzyła w tętnice i za pięć siódma taki byłem nabuzowany, że myślę sobie: jadę. Jakieś osiem po siódmej próbowałem się przedrzeć przez wał zrobiony przez pługi na Sieleckiej Górze, w asyście dwóch piesków z sąsiedniego obejścia, które mimo mrozu minus 28 st. postanowiły sprawdzić, czy aby nie mam jadalnych nogawek u spodni. Opędzając się wyłamanym z krzaka kijem dziewięć po siódmej zapadłem się miękko poza kolana w śnieg (wał był twardy od strony drogi, a po drugiej stronie już nie). Pieski się niestety nie zapadały i nawet uznały, że w tej sytuacji mogą sprawdzić, czy nie lepsze są tylne kieszenie.
Dziesięć po siódmej nagle niebo pękło i błysnął pierwszy promień, całe misterium trwało kilka minut. Trzasnąłem kilka zdjęć, choć rąk kompletnie nie czułem jak i nóg zresztą, bo do trzewików nasypało mi się śniegu. Psy mnie zostawiły (chyba uznały, że z wariatem lepiej nie zaczynać). Jak było zimno to tylko tak mogę zobrazować, że kiedy wróciłem do samochodu po kilkunastu minutach, to zdjąłem buty i wysypałem ten śnieg w stanie SYPKIM.
Nie liczyłem na zbyt wiele, tym bardziej, że trząsłem się jak osika, ale w domu okazało się, że miałem swoje pięć minut. Udało mi się złapać zielony promień!
.