Ciekawe zresztą, że Amerykanie - gdy tworzą SF - mają niesustającą słabość do różnych mesjaszy i mesjaszyków.
Zaczęło się chyba? wraz ze "Slanem" Van Vogta (a może jeszcze z pewnymi wątkami z kolejnych tomów "Tarzana"). Potem mieliśmy: Paula z "Diuny", Mike'a z "Obcego w obcym kraju", Severiana z "Cienia kata", Sinclaira z "Babylon 5", Sisko z epigońskiego "Star Treka" ("ST: Deep Space Nine"), Anakina z "Gwiezdnych wojen" (mesjasza - dla odmiany - upadłego), Neo z "Matrixa" i paru innych, mniej znanych (jakiś się trafił u Silverberga, paru u Carda). Umierał i zmartwychwstawał Obcy z "Dnia, w którym Ziemia zamarła", to samo spotkało Supermana i kilku innych
superherosów. Teraz - w "BattleStar Galactica" Roslin robiła może nie za mesjasza, ale za Mojżesza w spódnicy z pewnością.
Nie wiem skąd u nich ta fascynacja, choć mam pewną hipotezę - wydaje mi się, że w ten sposób przejawia się amerykańskie zamiłowanie do "nadludzi", postaci wielkich, wybitnych i wspaniałych, kto zaś może być - wg. ich kodu kulturowego zapoczątkowanego przecie przez tradycje purytańskich
Pielgrzymów - bardziej nadludzki od mesjasza? Zbawcy całej cywilizacji?
(Przy czym większość tych
mesjaszków wypada nieintencjonalnie śmiesznie, zgodnie ze starą prawdą, ze trudno jest autorowi wymyślić bohatera, który byłby odeń mądrzejszy.)
Jest to zresztą dla mnie dość nieznośne, bo u nich nie ma alernatywy - tak czy owak bohater okaże się albo mesjaszem, albo
kowbojem czy innym szeryfem
*.
ps. artykuł a'propops:
http://www.city-journal.org/2009/19_1_urb-science-fiction.html
* większość w/w mesjaszy też ma zresztą niejakie kowbojskie zacięcie, pasowałby do nich ukuty przez Kapuścińskiego zwrot "Chrystus z karabinem na ramieniu"