Poważnie się pytam. Lekarze jacy są tacy są, znam kilka mend i kilku wspaniałych, reszta to średnia krajowa ale prokuratora sie boją wszyscy (najbardziej mendy), facet kopnął w kalendarz, strzepnął nogami, stwierdzili naukowo zgon a ożył jak przyszło do cięcia. Term, Q, jest dowód? Żrenice antygłowa, brak akcji serca, nie oddycha i tak chyba 30 minut, nie wiem czy encefalogram robili...
Jestem przeszkolony, brałem udział w naturze, sprawa jest prosta, facet pada (atak serca, czyli ustanie akcji), po kilkudziesięciu sekundach charakterystyczne charczenie - znak, że mięśnie oddechowe wyczerpały wewnątrzkomórkowy zapas tlenu i nie mogą dalej pracować. Brak pulsu na tętnicy szyjnej, brak oddechu, serce osłuchowo i EKG milczy, źrenica martwa, mózg jak wiadomo umiera pierwszy. Śmierć kliniczna, złote trzy minuty dzielą gościa od wiecznych łowów. Ktoś podejmuje akcje reanimacyjną. Depczą go przez godzinę, ładują w niego kilowolty (ma wypalone krążki od elektrod na piersi, połamane żebra), walą mu coś w żyłę. Nic. Ok. Kładą do łóżka, zbiera się konsylium (chyba trzech), stwierdzaja śmierć mózgową. Po jakimś czasie (u nas chyba z pół godziny ale nie jestem pewien) facet jest ustawowo martwy.
Oczywiście są dwie możliwości: pomyłka kilku osób na raz albo cud. Jest więc o czym gadać?