Podobno wychodząc od zdania fałszywego można dowieść wszystkiego. Wystarczyłoby tylko postawić tezę i poszukać wprawnego retoryka.
Przykład:
Pewien filozof był wstrząśnięty, gdy mu Russel powiedział, że ze zdania fałszywego wynika dowolne zdanie. Filozof na to: "Ma pan na myśli, że ze zdania, iż dwa plus dwa równa się pięć, wynika, że jest pan papieżem?" Russel zgodził się z tym. "Czy mógłby pan tego dowieść?" – spytał go filozof. "Pewnie" – odparł Russel i od razu wymyślił następujący dowód:
1. Załóżmy, że 2 + 2 = 5
2. Odejmując od obu stron równania dwa otrzymujemy: 2 = 3
3. Przenosząc obustronnie cyfry, otrzymujemy: 3 = 2
4. Odejmując od obu stron równania jeden otrzymujemy: 2 = 1
Otóż papież i ja to dwie osoby. A skoro 2 = 1, to papież i ja jesteśmy jedną osobą. Jestem zatem papieżem.
Czyli, teoretycznie, wychodząc od stwierdzenia, że mam pięć nóg mogłabym, niezależnie od siebie, dowieść każdego z poniższy zdań:
Bóg istnieje.
Boga nie ma.
Bóg wysłuchuje modlitw.
Bóg nie wysłuchuje modlitw.
Jeszcze odnośnie modlitw. Ileś milionów ludzi codziennie się o coś modli. Załóżmy, że o to, żeby szef się rozchorował i nie pojawił się następnego dnia w pracy. I rzeczywiście, jakiś ich odsetek przychodzi nazajutrz do pracy, a szefa nie ma. Czy można na tej podstawie wnioskować, że ich modlitwy zostały wysłuchane? Jeśli tak, to w zależności od tego jak rozłoży się stosunek między tymi co prosili i dostali, a tymi co prosili i nie dostali możnaby było jednoznacznie stwierdzić, że Bóg wysłuchuje modlitw, bądź nie i zamknąć sprawę. Tylko co zrobić z tymi, co nie prosili, a mimo wszystko dostali?