W tej zabawnej socrealistycznej recenzji jest jeden rozsądny punkt: Nauka jest przedstawiona w książce jako jakaś mistyczna religia, którą uprawia się w zupełnym oderwaniu od zastosowań.
Mogę zrozumieć, że trzymanie na pokładzie np. astrofizyków jest uzasadnione - będą mieli możliwość robienia obserwacji. Ale reszta uczonych mogłaby swoją naukę równie dobrze uprawiać na Ziemi.
Prawda, że różne abstrakcyjne, teoretyczne dociekania czasami znajdują zastosowanie po latach. W tym sensie nie można całkiem nie doceniać badań podstawowych. No ale po co uprawiać je akurat na statku kosmicznym?
Z powieści wynika, że ludzkość w ogóle nie zajmuje się w tamtych czasach inną pracą niż nauka. Nie wypada wykonywać prac, które mógłby robić robot. Poza więc lekarzami i inżynierami od robotyki wszyscy wykonują pracę niezbyt praktyczną. Etos naukowca zbliża się do etosu artysty. Niektóre osiągnięcia naukowców do czegoś tam się ludzkości przydają, lecz reszta jest uprawiana dla samej "mistyki nauki".
N.B. Taki trend w traktowaniu nauki (odwrotny do dzisiejszego) istniał w latach 50.-80. w państwach komunistycznych. Związek Radziecki, przyświecając wzorem swoim satelitom, nie żałował pieniędzy na naukę, a uczeni byli traktowani - w społeczniej opinii - trochę jak bóstwa. Nazywało się to, że nauka jest w ustroju komunistycznym uprawiana nie dla niskich pobudek, jak w kapitalizmie, lecz dla celów wyższych.
Prawda jednakowoż była trochę inna. Taki na przykład Instytut Kurczatowa, naukowy moloch zatrudniający 20 000 naukowców (tak!!!) wydał co prawda wiele pięknych naukowych wyników, lecz były to w rzeczywistości zaledwie produkty uboczne. Jedyną racją jego istnienia tak naprawdę były badania nad bronią atomową.
Jak więc widać, mistyka nauki, na którą i Lem dał się nabrać, była to skuteczna ściema i przykrywka dla wiadomo czego.