Wracając do "20 000 mil...". Kolega z forum startrekowego wziął się za omawianie rozmaitych klasyków wczesnej SF, głównie Verne'a, i zrobiła się z tego dyskusja w stylu tutejszej, akademijnej, o "Pirxie", bo on czytał i omawiał na gorąco, a ja basowałem, i w końcu jąłem sobie powtarzać niektóre z analizowanych utworów, w tym powyższy, by za mocno nie teoretyzować w oderwaniu od realiów, zawodną tylko pamięcią się posługując:
https://forum.startrek.pl/index.php?msg=7738Dlaczego o tym wspominam? Bo w efekcie tym bardziej skłonny byłbym bronić miejsca powieści o kapitanie Nemo w ścisłej SF-owej czołówce. Owszem, jest w wielu aspektach anachroniczna. Owszem, jako futurologia się nie sprawdziła, a Nautilus nie jest technicznie wiarygodniejszy od Kosmokratora. No i pomniejsze wpadki - jak pod linką
widać - też się znajdą. Owszem, jest to proza przygodowa, klasy B, z wszelkimi jej ograniczeniami. Ale... nie znam utworu, który tak skutecznie - w sposób działający nie tylko na nastolatka, ale i na starego, podchodzącego do czytanego z dużym dystansem, konia - budowałby atmosferę eksploracji i klimat cudowności eksplorowanego (choć nie jest to jeszcze żadna obca planeta, a
poczciwe dno morskie), tak elementarne dla SF, i organicznie z tą konwencją związane. Gdzie J.V. czynił to zupełnie po prekursorsku. Ba, nawet - równie pionierski - kawałek naukowej
apokryfistyki (potworologiczna
mniemanologia Aronnaxa, sfalsyfikowana przez dalszy bieg fabuły) się tam znajdzie.