Ja jednak trochę inaczej widzę ten wątek - niż Q
Dla mnie to nie index FiFy.
Ponadczasowość, światoogląd...wyjątkowość. Hm.
Wg mnie Lem nie tyle czerpał z SF, co wykorzystywał ją.
Tylko widzisz... Starałem się właśnie by to
nie był indeks "Fif'y", a po prostu pozycje, które Lem uznał za istotne intelektualnie z tego, czy innego powodu. Zresztą... dzielenie na "SF" i literaturę wysoką jest dokładnie wbrew temu co sam Lem pisał. Lem, bowiem, uważał, że nie przyjęty temat decyduje o jakości utworu, a jego... cóż... jakość.
"Zestawiać takich autorów jak E. F. Russel i Bradbury — to tyle, jakby się porównywało Leblanca z Dostojewskim, Arsena Lupina z Raskolnikowem. Ostatecznie obie te postacie znajdowały się w kolizji z prawem i posiadały „racje moralne”, dla których się tak działo. Przykład wygląda nieprawdopodobnie, ale jest wykładnikiem sytuacji, zdarzającej się w science fiction, i to wcale nierzadko. Wspólnota tematu zdaje się tu tworzyć podstawę do takich zestawień, w najwyższym stopniu niesprawiedliwych.""Nieraz już szukałem sposobu przedstawienia życiorysu Science Fiction i zawsze okazywało się, że czyste literackie kryteria nie wystarczają. Może należałoby opisać jej koleje językiem rozumiejącym światłego psychologa, który bez skandalizowania, ale i bez czułostkowości, ukazuje to, co się w XIX wieku nazywało upadkiem porządnej kobiety.
Historia literatury, podobnie jak kronika towarzyska, pewne sprawy okrywa dokładnym milczeniem. W wielkiej Literary History of the United States (Mc Millan Company, New York, 1515 stron, 59 autorów, 6 redaktorów) — której ostatnie z 1964 roku wydanie leży na moim biurku — na próżno by szukać w rzeczowym indeksie hasła Science Fiction. W spisie omawianych autorów (56 szpalt najdrobniejszej czcionki) nie ma ani jednego nazwiska pisarza tego gatunku — z wyjątkiem H. G. Wellsa, zacytowanego zresztą w związku z jego „pozafantastyczną” działalnością. Są jednak w tym tomie wymienieni pisarze i pisarki, których oprócz historyka ze stopniem uniwersyteckim nie zna nikt — postaci czwartorzędne, ale z „dobrego towarzystwa”.
Zarazem obecności Science Fiction na rynku książkowym USA nie dostrzec niepodobna. Książki te wychodzą w masowych nakładach, w takiej ilości, że wszystkich nie przeczyta nawet maniak rakietowy, zaprzysiężony gwiazdoman. Należy do nich doliczyć dwakroć tyle utworów w magazynach i publikacjach specjalnych. Piszą te utwory setki ludzi, setki mózgów wytłaczają z siebie do ostatniego atomu pomysłowość, kulminującą w stwarzaniu wizji najbardziej groteskowych, szokujących, dramatycznych — czy sama liczba w tym trudzie mrówczym zaangażowanych nie powinna gwarantować, że choć część owych dzieł godna jest wstępu do Literary History of the United States? Byłożby milczenie jej tylko wynikiem uniwersyteckiego zarozumialstwa, lekceważącej nonszalancji profesjonałów, kiperstwa akademickiego, zakamieniałego w konserwatyzmie, ślepego na wartości gatunku, który jest — jak głoszą jego wyznawcy — solą nowoczesności, prawdziwym lustrem przemian naszego świata?
Obawiam się, że nie problem „zlokalizowania winy” należy badać, lecz tylko w miarę pouczających, w miarę żałosnych losów owej literackiej istoty, co — choćby w dziełach Wellsa — tak świetnie się przecież na przełomie wieku zapowiadała.
Otóż zdarzyło się ze Science Fiction — nie w jednym miejscu i czasie, lecz to klęski nie umniejsza — szereg niedobrych rzeczy, które jej życie złamały. Ona sama nie bardzo nawet, zauważmy, zdaje sobie z nich sprawę — tym gorzej dla niej.
Zapadła mianowicie — prawie już u początków — na dwuznaczną rozrywkowość, a gdy zaczęła się podobać, dostała olbrzymich nakładów; powodzenie zaszkodziło jej reputacji, lecz brnęła dalej — puściła się z powieścią kryminalną, aż wreszcie wylądowała w brukowych magazynach, gdyż okazała się niezwykle „chodliwym” towarem.
Aby — przed zstąpieniem w ślad za Science Fiction do podejrzanych jej przybytków — jeszcze przez chwilę ogarnąć rzecz z ptasiej perspektywy, to, w jaki sposób poszczególne gatunki literackie zdobywają sobie rangę w hierarchii całej literatury, jest, przyznajmy, sprawą tyleż ciekawą, co niejasną. Kiedyś powieść była rodzajem literackim o wiele „gorszym” od poezji i na miano „epiki” mógł sobie zasłużyć poemat, ale nie jakaś historia opisująca prozą perypetie codzienności. Dramat, dzięki dobremu greckiemu pochodzeniu, jako szlachetnie urodzony, nigdy nie grał roli arywisty — lecz na przykładzie powieści daje się badać kariera, wychodząca z nizin, pięcie się wzwyż, które własnym, olbrzymim wysiłkiem zdobywa sobie wreszcie szacunek powszechny. Gdy jednak koryta poszczególnych gatunków w ocenie społecznej definitywnie zastygną, utwór, powstający wewnątrz jednego z nich, jeśli to jest gatunek choć trochę podejrzanej konduity, nie może nobilitować niczego prócz siebie. Innymi słowy: Zbrodnia i kara nie jest uważana za znakomitą powieść kryminalną, ponieważ ramy naszej klasyfikacji takiego ustalenia nie dopuszczają. Dostojewski w obrębie „powieściowej kryminalistyki” się nie zmieścił, przekroczył granicę — lecz uczynił to we własnym, a nie gatunku imieniu. Gdy zatem „gatunkowo” utwór nawet daje się zaklasyfikować do „kryminałów”, jak książki Chestertona, ale gdy zarazem go cenimy, natychmiastową decyzją konstatuje się, że „kryminalność” jego (albo w innym wypadku, „romansowość”) jest tylko pretekstem, udaniem autorskim, dowodem pisarskiego wyrafinowania subtelnego, lecz nie — rozpusty. W ten sposób gatunek nadal zachowuje znamiona podejrzanego prowadzenia się, a książkę ocalamy dla „prawdziwej literatury”. I wilk jest syty, i owca cała.
Z biegiem czasu jednak przekroczyć książce — najlepszej nawet — granicę gatunkowego getta staje się coraz trudniej. Wspomnieliśmy Zbrodnię i karę, przypomnijmy więc sobie postać występującej w niej Soni, prostytutki o sercu czystym i szlachetnej duszy; skądinąd jednak dobrze wiadomo, że klienci podobnych osób nie w takich kontaktują się z nimi sytuacjach, które sprzyjałyby wyjawieniu wyższych walorów duszy i serca, a bardzo trudno wykryć w kimś lub w czymś to, czego się nie szuka. Zresztą — trudno i darmo — wykonywanie każdej profesji ma swoje konsekwencje nieuchronne; zachować — jak Sonia — czystość wewnętrzną nie tylko łatwo nie jest, ale zakrawa to — niestety — na niemożliwość prawie, ponieważ każdy staje się w końcu taki, jak ci, z którymi przestaje. Rozpoczynają się wszak procesy przystosowania nieuchronne, na których służbę idą umiejętności skądinąd dobrze urodzone, cenne, jak bystrość, inteligencja, wdzięk, talent podobania się — to wszystko, w co była Science Fiction od urodzenia bogato wyposażona. Lekko przejaskrawiając powiemy, że rozrywkowość gatunku jest szczególnym rodzajem służby, takim, w którym ten, kto rozrywki dostarcza, ją ma przede wszystkim sprezentować odbiorcy, a nie siebie, nie swoją osobowość, bo ta się nie liczy. A przecież sztuka do tego właśnie się sprowadza i tym jest szlachetniejsza, w im jawniejszym stopniu artysta staje się przed nami, jako pewien człowiek, niepowtarzalny, który to i w taki sposób ma nam do powiedzenia, że go w tym nikt nie zastąpi; dojść ma do kontaktu najbardziej osobistego, intymnego nawet, ale na poziomie, który wszelką uległość, płaskie schlebianie gustom wyklucza. Stajemy się powiernikami prawd autorskiego przeżycia, które utwór nam komunikuje w największym zaufaniu, w sekrecie nieomal — a nie nabywcami towaru z metra i sztuki.
Mówiliśmy już mimochodem o dwuznaczności, jaka cechuje pozycję Science Fiction, ponieważ nie jest tak, jakoby się ona dokładnie w ten sam sposób wulgarny puszczała, tak się z żadnymi względami nie liczyła, takim przepojona bezwstydem działała, jak, powiedzmy, powieścidła pornograficzne lub „czarne” powieści kryminalne. Była to istota dobrze urodzona przecież, z rodziców pełnych uczoności i fantazji, o rodowodzie sięgającym klechd, mitów, baśni, a zarazem — racjonalności encyklopedystów i empiryczności filozofów angielskich, dysponowała też błyskotliwością dyskursywną, umiała być poważna lub drwiąca i stała — tak przynajmniej można było sądzić — przed zgoła olśniewającą karierą. Mogła wszak pójść racą w górę, ku elitarnym wyżynom wtajemniczania w najgłębsze problemy nauki i filozofii człowieka, w — jakże doniosłą dzisiaj — moralną problematykę technologii działającej, mogłyby się wewnątrz niej toczyć olbrzymie dyskusje o prawdy trwałe naszego rodzaju, mogłyby tam powstawać całe metafizyki w przyszłość skierowane, a przeszłość odzwierciedlające. Wszystko to być mogło, ale nie stało się, gdyż każdy omal z talentów, każda z cnót w powiciu już była lekko naznaczona piętnem potencjalnego przynajmniej nadpsucia — czy upadku po prostu.
Najpierw — naturalnie — należałoby powiedzieć wiele o przyczynach ekonomicznych, którym w sposób wyłączny (jak można by mniemać) nieszczęsna Sonia Dostojewskiego zawdzięczała swoje zejście na ulicę. Lecz zauważmy trochę marginesowo, ale doprawdy nie cynicznie, że ekonomia ekonomią, a gdyby nie walory pewne, na ulicy właśnie popłatne, żałosna ta w dół schodząca kariera okazałaby się niemożliwą, gdyż taki na przykład garb zmusiłby Sonię do zachowania cnoty nie tylko duchowej. Otóż Science Fiction objawiła się światu nie tylko inteligencją obdarzona przeszywającą, ale i urodą, dosyć, dodajmy, łatwą, a przynajmniej nie aż tak trudną, żeby nie mogła liczyć na odbiór masowy. Przyczyny popularności bywają rozmaite — niekiedy są tylko rezultatem posłusznego nakazom mody snobizmu — dotyczy to, po części przynajmniej, zgody, z lekka zrezygnowanej, szerokich kręgów odbiorczych na malarstwo abstrakcyjne. O ileż jednak wygodniej jest, kiedy można — występując w szanownej roli konesera sztuk — zarazem i modzie hołdować snobistycznej, i sobie w cichości ducha dogadzać — przed aktami naturalistycznej szkoły, które tak umieją urozmaicać przeżycia odbiorcze, jak tego żaden akt Picassa nie uczyni. Są to sprawy drażliwe trochę, zapewne, lecz trudno je przemilczeć. Rolę reklamującą seksu odgrywała — w początkach drogi życiowej Science Fiction — przygoda zawsze w niej obecna. Gdyż jako awanturnicze i przygodowe, sensacyjne nawet, można było odbierać wszystkie bez mała powieści Wellsa. Można było zamykać oczy na ich filozoficzną, scjentystyczną problematykę, a przecież stać się pilnym, z uszami czerwonymi, czytelnikiem Wojny światów czy Wyspy doktora Moreau. A jeśli moje wywody wydają się naciągane, oto dowód, którym się legitymują: powieści Wellsa wychodzą w USA — w tych samych seriach, w jakich „szeregowa” SF się pojawia, ale wychodzą tak tylko jego fantastyczne książki. I podobnie z Poego, powiedzmy, „wydłubuje się” to, co będzie pasowało do zbiorów „Horror–Stories”, albowiem gatunek zdominował autorów, podporządkował ich sobie, szczelnie otorbił, tak że co za jego granicę „wystaje”, ulega amputacji. A przecież dla każdego czytelnika Wellsa czy Poego jasne jest, że się ich książki liczą jako pewna myślowa, pojęciowa całość, lecz prawa gatunku okazały się silniejsze od wewnętrznej mocy spójnej utworów nawet pisarzy tej miary. Więc „łatwiejszej” urodzie zawdzięczać musi Wells to, że część jego książek prowadzi skarlały tryb życia wewnątrz kolorowych okładek, „wessana” w głąb Science Fiction; więc ulega dzieło autorskie rozdarciu, które wyobrazić sobie możemy, myśląc, jakby się Tomasz Mann prezentował „rozbity” na utwory „O hochsztaplerach”, „O lekarzach” czy „O muzykach”.""Prawdziwej literatury aż tak się nie szufladkuje. Faust nie stoi na półce pod hasłem „Czarownice, Diabły, Romanse Łóżkowe” ani Pan Tadeusz pod napisem „Awantury w domach jednorodzinnych”. Trzeba pierwszego szukać pod „Goethe”, drugiego pod „Mickiewicz”."I otóż - za Mistrzem - postuluję, by Wellsa i godnych jego następców - w szereg których Lem sam się stawiał - nie poddawać przymusowemu skarleniu i nie wypychać z listy
"bo to SF". To jest idealnie sprzeczne z lemowskim do tych utworów podejściem.
Ślady, wpływy innych u Lema, przeplatanie tematów to dla mnie przede wszystkim (ale nie tylko - oczywiście) tematy z Dostojewskiego Gombrowicza i Witkacego.
Także mi gdzieś, kiedyś - bliskie.
Rozumiem, wybierasz to, co Ci bliskie i może nawet masz wrażenie, że dobierając Mistrzowi tych właśnie, godnych, towarzyszy zapobiegasz wtłoczeniu Go w szeregi karłów.
Tylko, że inspiracje są rozmaite... Można się inspirować cudzą myślą - o czym wspomniałaś, ale też można stylem czy metodą. I tak na przykład, mógł się Mistrz inspirować myślą gombrowiczową (co ładnie przytoczyłaś), mógł też jednak inspirować stylem pisania Żuławskiego (który był jeszcze z tych nie ugettowionych SFiarzy zresztą, bo miał też doktorat z filozofii, dramaty pisał i wiersze... przy czym jakoś mniej się to ponadczasowe okazało niż
bujda księżycowa, którą stworzył, co znów każe uważać z szufladkowaniem
) - co zresztą udowodnić jestem w stanie bez trudu zestawiając stosowne opisy nieziemskich pejzaży, czy metodą - najmniejszego w tym szeregu może - Browna (pisać SF, która tyleż na wybornej znajomości SF bazuje, co SF dokumentnie wyśmiewa).
Pamiętajmy też przy tym o Lemowej uniwersalności. Są w takim np. "Głosie Pana" wątki, które da się omawiać porównując je do saganowego "Kontaktu" (naiwnej, miejscami, szmiry, ale napisanej przez fachowca i usiłującej mierzyć się z tym samym, b. poważnym, naukowym tematem), są i inne (np. wątku Eeney'a), dla, których lepszym kontekstem będą PRLowskie powieści z kluczem, a i dla porównań z Gombrowiczem miejsce się znajdzie, bo i tu, i u niego, mowa jest o ułomnych, ludzkich próbach ogarniania Rzeczywistości...
Zresztą niezbyt rozumiem Twoje przeciwstawienie czerpania - wykorzystywaniu. Przecież czerpie się, by wykorzystać. Choć wykorzystać można na różne sposoby.