Nie robię sobie jaj i nie bardzo rozumiem, jak możesz nie rozumieć, o co chodzi. Chodzi o to, że za znak Polski Walczącej poległo bądź zostało zamęczonych w katowniach bardzo dużo ludzi - w samym Powstaniu Warszawskim kilkanaście-dwadzieścia tysięcy nie licząc cywili, których zginęło o rząd wielkości więcej. Nie wiem, jaka liczba zginęła w sumie pod tym znakiem od chwili jego ustanowienia. Z tego powodu znak ten został objęty ochroną (nawiasem mówiąc, przez sejm, w którym PO miała większość, a podpisał B. Komorowski). Choć, moim zdaniem, konieczność jego prawnej ochrony poniekąd świadczy o upadku społeczeństwa. Ale to też na marginesie. Jeśli uważasz, że obecnie dzieją się jakieś rzeczy, będące co do wagi i poziomu tragedii choćby cieniem tamtych dni, to w tym punkcie różnimy się zasadniczo. Ja uważam, że nie dzieje się nic takiego, co by choć ułamkowo upoważniało korzystanie z tego symbolu. Dlatego uważam, że sięgnięcie po ten znak to czyste świętokradztwo i świadectwo ogólnego dna, o które zaczynamy trzeć brzuchem jako społeczeństwo.
Natomiast hasło "prawo kobiet do decydowania o własnym ciele", na trzecim marginesie, jest najbzdurniejszym hasłem, które kobiety walczące o swoje mogły przyjąć na sztandary - bo w całej sprawie nie chodzi o decydowanie o własnym ciele, tylko o cudzym życiu. O ile o życiu swego dziecka można mówić "cudze". Mówię to jako zwolennik aborcji nie tylko z przyczyn dość powszechnie akceptowanych (gwałt, medycznych) ale także aborcji socjalnej na życzenie. Nie mam jednak najmniejszej moralnej wątpliwości, że aborcja nie jest "decydowaniem o własnym ciele" tylko o cudzym życiu i tylko wybór mniejszego zła powinien do niej prowadzić.