Ja tam utnę tę kwestię. Genetycznie można dziedziczyć jedynie pewne uwarunkowania psychiczne, cechy osobowości. To, co się z nich jednakże rozwinie, jest sprawą zależną tylko od życiorysu delikwenta.
Toż o tym, do ciężkiej ch..., bez przerwy mówię, tylko żeście się uparli, że "wiara" to jakiś byt sam w sobie (na pewnym poziomie można ją tak rozpatrywać, ale tu jest o czym innym):
"W tym, co w poprzenim poście przedstawiłem, idzie się o krok dalej. Mianowicie stwierdza się, że istnieją pewne cechy osobowości (gdyż to, co tam nazywam "potrzebą do tworzenia sobie zewnętrznych punktów odniesienia", jest cechą osobowości właśnie (...) "
Czy ja się aż tak niejasno wyrażam?
I nie ma znaczenia (to już do Deckarda), czy urodzisz się w Tybecie, w Polsce czy na Wyspach Kokosowych; czy będziesz wierzył w Boga, reinkarnację, czy w Kaszpirowskiego - to są już wtórne kwestie szczegółowe. Ważne jest, że albo odczuwasz potrzebę "wiary", albo nie, że taki czy inny szaman-uzdrowiciel będzie cię w stanie wyleczyć albo nie; a czy będziesz wierzył w to czy w tamto, o tym zadecyduje wychowanie, czyli de facto - przypadek. A jeśli urodzisz się w "miejscu niereligijnym", a będziesz odczuwał potrzebę wiary, to pewnie zostaniesz tzw. wojującym ateistą, ewntualnie jakimś naukowym ortodoksem. Albo poszukasz sobie jakiegoś new age, lub po prostu zwrócisz się ku jakiemuś oficjalnemu wyznaniu: te przemiany zdarzają się przecież hurtowo. Bo "wiara" rozmaite ma imiona.
Co do sceptycyzmu - wyuczyć się go pewnie można (jeden z przykładów podałem poprzednio). Jednak
czasy behawioryzmu minęły dawno już i dziś raczej powszechnie przyjmuje się, że geny kształtują więcej niż 50% cech osobowości (a niektórzy twierdzą, że grubo więcej). Nie pamiętam, czy ktoś prowadził badania pod kątem sceptycyzmu właśnie, ale nie wydaje mi się, by tu miało się to odbywać inaczej. A jeśli będziesz miał wrodzoną potrzebę wiary, a życie w taki czy inny sposób "nauczy" Cię sceptycyzmu, to możesz cierpieć na osobowościowe antynomie, możesz być przez całe życie nieszczęśliwym, a w najgorszym przypadku - skończyć w zakładzie zamkniętym. Oczywiście (i to sobie przeczytajcie cztery razy i zapamiętajcie raz na jutro! ażeby mi tu nik nie wyskakiwał ze szczegółowymi kwestiami, kiedy ja generalizuję)
to wszystko są uogólnienia - nie musisz zostać wojującym ateistą, nie musisz być nieszczęśliwy, nie musisz skończyć tak a tak; ale w takim a takim przypadku masz na to większą szansę. Niestety, w psychologii bez statystyki ani rusz.
(I dam głowę, że po dobremu to sceptycyzmu nauczyć się nie da

- zostaw takiego potem na chwilę samego, a zobaczysz, co będzie...)
No. Armatę zostawiłem na koniec. Piszesz:
"Dlaczego czuję niechęć do tej teorii?
Wiąże ona wiarę z nauką. To są dwa zupełnie inne światy. I niech takie pozostaną."
Podejrzewam, że źle zrozumiałeś to, o czym mówię (utwierdza mnie w tym Twój zarzut tyczący analogii z kolorem oczu - to jest zupełnie o czym innym). Może po tym, co napisałem wyżej, będzie to dla Ciebie trochę jaśniejsze. Wydaje mi się, że w tym wiązaniu wiary z nauką chodzi Ci o jakieś konotacje do teorii kreacjonistycznych - nie wiem, może się mylę.
W tym, o czym ja mówię,
nauka bada i opisuje rozmaite aspekty wiary i dochodzi ich przyczyn. Jeśli uważasz, iż jest to nieuprawnione, to wybacz, ale Twoje poglądy bardziej pasowałyby jakiemuś Ojcowi Kościoła niż ateiście.
A może jest to nieuprawnione z czysto naukowego punktu widzenia? Idąc tym tropem dalej należałoby stwierdzić, iż jeśli jakiś antropolog pojedzie do Papuasów, by badać koleracje między środowiskiem naturalnym a obrzędami miejscowego kultu Hukupuku, to uprawia naukową herezję. Więc go na stos...

.
Tak... pędzę coraz szybciej... Ale nic to, skoro wsadziłem kij w mrowisko, to nie zostaje mi nic innego, jak mieszać, mieszać, mieszać...