Piękne newsy (jak się potwierdzą). A Angela Zhang zasługuje na hołd a'la pierwszy rozdział "Obłoku.." :
"Jakiś cień przepłynął mi po powiekach, za nim drugi i trzeci. Ktoś do nas przybywał; helikoptery siadały na trawnikach w głębi ogrodu. Unosząc się na łokciach, ujrzałem pierwszych wysiadających, a wysoko nad domem — klucz nowych maszyn świecących śmigłami. Po chwili od zachodu nadciągnęło kilkanaście; opuszczały się i dotykały niemal wierzchołków drzew. Przybysze utworzyli rosnącą grupę i dawali rękami znaki lądującym. Niektórzy kryli coś za plecami. Wstałem, coraz bardziej zdziwiony, a tymczasem na gazonach siadały helikoptery; ludzie poruszali się bezładnie, jakby w niezdecydowaniu, aż pociągnęli w stronę domu.
Wszystko to tak mnie ogłupiło, że kiedy się zbliżyli, zamiast odpowiedzieć na pozdrowienia, wybąkałem:
— Co… co to będzie?
— Przylecieliśmy na rocznicę — odpowiedziało kilka głosów naraz.
— Co?
— No, pięćdziesięciolecie pracy doktora…
— Jesteś jego synem? — spytała niska, siwa kobieta. Włosy jej płonęły w słońcu żywym srebrem. Miałem szaloną chęć czmychnąć w krzaki, ale nogi jakby mi w ziemię wrosły. Jak to, dziś przypadało pięćdziesięciolecie pracy ojca, a ja nic o tym nie wiedziałem?… A on? Chyba pamiętał…
Pod domem gromadził się tłum, a po ogrodzie wciąż przepływały cienie opadających helikopterów. Ten zjazd gwiaździsty nie ustawał i następne lądowały poza obrębem ogrodu, bo na trawnikach i ścieżkach stała maszyna przy maszynie. Powietrze wypełniał stłumiony gwar. Naraz drzwi się otwarły; na progu ukazał się ojciec. Odruchowo zaciągnął poły rozchełstanego szlafroka i znieruchomiał z gołą głową i rozwichrzonymi włosami; na policzku miał odgnieciony wzór tkaniny — widocznie zdrzemnął się z głową na oparciu fotela. Stał, patrząc na morze głów, i zrobiło się tak cicho, że słychać było zamierający furkot, z którym opuszczały się coraz to nowe maszyny. Nagle ojciec drgnął i ruszył w dół, jakby chciał iść naprzeciw wszystkim, ale zatrzymał się w połowie schodków. Podniósł ręce i opuścił je; rozchylił wargi i nic nie powiedział. W ciżbie zrodził się ruch; ludzie zaczęli podchodzić do schodków; podawali mu kwiaty — przeważnie cienkie wiązanki, ale wnet nie mógł ich już utrzymać, więc następni składali je na schodkach. Były tam maki i bławatki ze zbożowych rezerwatów australijskich, białe magnolie, afrykańskie storczyki, orchidee i bukieciki stokrotek, ukwiecone gałązki jabłoni z wchodzącej właśnie w wiosnę Antarktydy i wielkie, puszyste, blade róże rodzące się tylko w szklarniach Księżyca. Kto złożył swój dar, cofał się w milczeniu, a ojciec odprowadzał go wzrokiem, w którym czasem błyskało przypomnienie. Usta jego poruszały się wtedy bez głosu, ale już przystępował ktoś nowy, a nad drzewa ogrodu, jak ciężki ptak, wzbijał się helikopter odlatującego i w miarę jak tłum rzedniał, rósł stos kwiatów na schodach. Wtem w głębi ogrodu pojawiło się dziewięciu starych ludzi w błyszczących, białych skafandrach; szli z obnażonymi, siwymi głowami, z widocznym wysiłkiem przemagając ciężar próżniowego rynsztunku, od którego dawno odwykli. Z zamierającym sercem dostrzegłem na ich piersiach odznaki pilotów Neptuna. Prawda, ojciec był kiedyś, jeszcze nim poznał matkę, lekarzem rakietowym, ale nigdy o tym nie mówił. Piloci doszli z pustymi rękami do werandy, odpięli srebrne odznaki i jeden po drugim uderzeniem otwartej dłoni wbijali je ostrzami w drewno najniższego stopnia, tak że ta pociemniała i wytarta od tysięcy stąpnięć deska zalśniła nagle, jak wybita srebrnymi gwoździami. A potem zostaliśmy sami w pustym, słonecznym ogrodzie. Wtedy ojciec, wciąż stojący bez ruchu, zadrżał i cofnął się; kwiaty posypały mu się z ramion, a on, po omacku odnalazłszy drzwi, zniknął w głębi domu.
A ja wciąż nie ruszałem się, jakby zasłuchany w pobrzęk oddalających się maszyn; po chwili ukazała się jeszcze jedna, z miękkim szumem przeszybowała nad drzewami i upadła. Wyskoczył z niej człowiek w kombinezonie; rozejrzawszy się szybko, podbiegł ku werandzie, rzucił coś na stos kwiatów i równie prędko wrócił do samolotu.
Miałem dobry wzrok i dostrzegłem z dala osobliwy wygląd tego spóźnionego daru. Była to garść rdzawych, zeschłych i ostrych porostów areozy, jedynej zakwitającej rośliny Marsa."