Autor Wątek: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem  (Przeczytany 503574 razy)

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13369
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #645 dnia: Stycznia 01, 2013, 07:34:52 pm »
Boćki są, żeby było śmieszniej trzy :) . Widok boćka na gnieździe w zimie jest naprawde bezcenny. Jeden z nich nocuje na gnieździe, widziałem jak jechałem w tamte mańkę, było przed wschodem :) .

Liv, rzec by się chciało żyzn, poczemu mnie chłoszczesz...
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #646 dnia: Stycznia 03, 2013, 08:52:15 pm »
Że co???
Dbaj o te boćki, chliba podrzucaj...
U mnie, w podobnej sytuacji łabędzie. Zawsze parę gamoni zostaje. Ludzie dokarmiają, ale jak przyjdzie ostra zima...taka fest -  zamarzają razem z jeziorem. Parę lat temu, trzeba było jednego takiego wmarznietego w lód wydłubywać - strażaki to zrobiły.
 W sumie ludzi wina. Dokarmiając przez cały sezon, udomowiły.
Więc zostają, machając skrzydłem na instynkt. Wygodnickie. Nieświadome pór roku.
To jeszcze jedno z cyklu mikrokosmos kuchenny. I już nie męczę.  Kamienie w szklance, czyli...
"Zderzenie galaktyk".

« Ostatnia zmiana: Stycznia 15, 2013, 04:28:46 pm wysłana przez liv »
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #647 dnia: Stycznia 13, 2013, 06:37:02 pm »
Z cyklu mikrokosmos kuchenny:
Galaktyka spiralna Dae Woo.
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13369
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #648 dnia: Stycznia 13, 2013, 06:39:31 pm »
gAstronomia :) .
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #649 dnia: Marca 16, 2013, 11:40:09 am »
pluskay
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6891
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #650 dnia: Marca 16, 2013, 12:14:23 pm »
Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
S.Lem, "Rozprawa"
Bywa odwrotnie;)

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #651 dnia: Marca 16, 2013, 07:16:24 pm »
Cytuj
Wormhole?
Przez chwilę myślałem czy się nie obrazić, za wyzywanie od Andych.
 Ale się dokształciłem i...poniekąd, masz rację. :)
W muzycznym zagadka, co za łatwa?
« Ostatnia zmiana: Marca 16, 2013, 07:52:12 pm wysłana przez liv »
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13369
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #652 dnia: Marca 16, 2013, 07:58:44 pm »
Liv zaczął uprawiać sztukę sakralną! :)
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #653 dnia: Marca 16, 2013, 08:58:46 pm »
Liv zaczął uprawiać sztukę sakralną! :)
Raczej krakralną. :)
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6891
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #654 dnia: Marca 16, 2013, 10:11:51 pm »
W muzycznym zagadka, co za łatwa?
Gorzej/lepiej...to zagadka, którą zgadujący musi odkryć;) Słowem - umknął mi fakt zadania:) Alejeśli dotyczy T.B., to wicierozumicie nie mam szczęścia do tego zestawu literek;) Odnotowałam tylko ostatnie zejście ze składu - literek P.B.  :-\ ;)
Mężczyźni godzą się z faktami. Kobiety z niektórymi faktami nie chcą się pogodzić. Mówią dalej „nie”, nawet jeśli już nic oprócz „tak” powiedzieć nie można.
S.Lem, "Rozprawa"
Bywa odwrotnie;)

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #655 dnia: Marca 31, 2013, 04:52:35 pm »
Od nas :)
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #656 dnia: Kwietnia 02, 2013, 06:16:12 pm »
Żart z klimatem
prima dies Aprilis 2013
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13369
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #657 dnia: Kwietnia 02, 2013, 08:35:45 pm »
Nie dawaj się  ;) ...
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #658 dnia: Kwietnia 04, 2013, 10:57:06 pm »
Cytuj
Liv. Gdzie jest Liv? Widział go ktoś? Na oczy?
Tu jestem - jako cień. :-X
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

Q

  • Juror
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16039
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Re: Fotokawiarnia pod zardzewiałym robotem
« Odpowiedź #659 dnia: Kwietnia 18, 2013, 04:34:46 pm »
Wspominałem tu
opowiadanie "Dom" Andrzeja Stoffa (tego, co się zawodowo lemologią trudnił)

Otóż i ono...

Andrzej Stoff
DOM


Wyprostował się w fotelu, usiłując wypędzić z ciała resztę napięcia towarzyszącego manewrom i znużenie podróżą. Nogi wyciągnął jak najdalej przed siebie, ręce zadarł ponad głowę i splótł dłonie, aż chrupnęło w stawach. Uśmiechnął się zadowolony do pilotów i techników na sąsiednich stanowiskach. Podróż skończona! Pomyślał jednak przy tym, że dwa wolne dni to zbyt mało na dobry odpoczynek i załatwienie wszystkich spraw. Obserwując na monitorze przybycie załogi orbitalnej, która przejmowała statek na czas wymiany ładunku, opuścił ramiona, a później przyjął w fotelu pozycję, jaka przystoi dowódcy transportowca kosmicznego pierwszej klasy FSS „Michelson”.
Jeszcze tylko zwykłe, zrutynizowane czynności przekazywania statku na czas pobytu na orbicie okołoziemskiej. Z przyzwyczajenia obserwował kierownika zmiany, gdy ten sprawdzał poszczególne układy, wywołując dane z centralnego komputera, ale myślami był już na Ziemi. Podniósł się z miejsca.
Oficjalna formułka: „Wszystkie układy sprawdzone, przejmuję statek”. Zdawkowa odpowiedź na pytanie o przebieg lotu. Później mniej oficjalny uścisk dłoni, życzenie przyjemnego pobytu na Ziemi. Podpisali się obaj w dzienniku pokładowym i od tej chwili był wolny.
Część załogi — nie zatrudniona przy ostatnich czynnościach orbitalnych — odleciała już wraz z pasażerami na Ziemię. W tunelu między po kład owym spotkał tylko głównego energetyka i lekarza, którzy czekali na niego. Musiał ich jednak przeprosić i wrócić do kabiny po zapomniane dokumenty. Czerwoną kopertę schował do wewnętrznej kieszeni bluzy mundurowej. I dopiero wtedy poszli razem w stronę promu, który przywiózł załogę orbitalną, a teraz miał ich zabrać na Ziemię. Podczas przejścia trzeba było uważać, gdyż prom ten — nie przeznaczony dla pasażerów — pozbawiony był wielu udogodnień i poza śluzą transportowca ustawało działanie sztucznej grawitacji. Lekceważąc ten fakt, można było narazić się na nieprzyjemne konsekwencje.
Czekali jeszcze kilka minut, ale nie zgłosił się nikt więcej.
— No, jazda! Dlaczego nie ruszamy? — zniecierpliwił się lekarz.
Podniósł się z fotela i zastukał w szybę dzielącą ich od kabiny pilota. Ten odpowiedział mu uspokajającym ruchem ręki. I rzeczywiście, po kilkunastu sekundach promem zakołysało, a w iluminatorze zobaczyli odsuwający się czarny owal włazu z pulsującym światłem sygnalizacyjnym.
Lekarz pochylił się ku dowódcy z zagadkowym uśmiechem.
— No co, stary, to pewnie nasz ostatni wspólny lot? Wypadałoby oblać, bo później się nie zobaczymy.
— Dlaczego ostatni? — żachnął się zapytany, ale w ułamku sekundy zreflektował się i uśmiechnął cierpko. — Ale skąd właściwie o tym wiecie?
— Wszyscy wiedzą. Otrzymania takiej propozycji nie da się ukryć przed załogą. W pewien sposób jesteśmy nawet dumni, że zaproponowano to naszemu dowódcy.
— Tak?!
— Będzie nam przykro rozstać się po tylu wspólnych lotach, ale rozumiem ciebie. Ja też bym się nie wahał ani chwili, gdybym był na twoim miejscu. Ale ja mam już rodzinę…
Główny energetyk pokiwał głową.
— Tak, to już jest coś. Nie to wieczne nasze kołatanie: Ziemia–Mars, Mars–Wenus, Wenus–Ziemia. Zupełnie inna skala, zupełnie Inne problemy. Ale mnie już nie wezmą. Jestem za stary, a i wykształcenia odpowiedniego nie mam, bo technika napędów kosmicznych w ostatnich latach rozwinęła się niesłychanie.
Przyzwyczajeni w swej praktyce astronautycznej do znacznie większych przeciążeń nie zwrócili nawet uwagi na rozpoczęcie hamowania. Ożywili się, dopiero gdy szarozielone smugi w iluminatorach spłynęły w widok kosmodromu.
— Nie jest tak źle, skoro dogoniliśmy pasażerów — zauważył lekarz wskazując sąsiedni sektor lądowiska, na którym ze znacznie większego promu wysypywał się w kierunku oczekujących elektrokarów spory tłum.
— Z nimi trzeba ostrożnie. Pasażer nasz pan! — Pilot promu włączył się do ich rozmowy przez interkom, uśmiechając się równocześnie porozumiewawczo przez szybę.
Luk otworzył się i zeszli po opuszczonym automatycznie trapie do czekającego na nich służbowego wozu, który ruszył natychmiast w stronę kompleksu budynków dworca. Kiedy wynurzyli się z ostatniego tunelu, kierowca zapytał, dokąd ich podwieźć.
Lekarz chciał jak najszybciej znaleźć się w hotelu, gdzie od wczoraj czekała na niego żona z dziećmi. Główny energetyk wtrącił żartobliwie, że jeżeli ktoś tak lubi życie rodzinne, to powinien albo zabierać rodzinę na każdy lot, albo w ogóle nie latać, tylko siedzieć w domu. W ostateczności — załatwić sobie mieszkanie w najbliższej okolicy kosmodromu, żeby nie zmuszać żony i dzieci do męczących podróży i tułania się po hotelach.
Lekarz, przyzwyczajony do docinków, spokojnie wysiadł i dopiero wówczas — nim wóz ruszył — wetknął głowę przez opuszczoną szybę.
— Podczas najbliższego urlopu na Ziemi zapraszam was do siebie. Mam nadzieję, że wtedy nie będę wam musiał wyjaśniać, dlaczego za nic w świecie nie zamienię swej farmy u podnóża Gór Skalistych na najbardziej nawet komfortowe mieszkanie w mieście. No, ale ty… — popatrzył na dowódcę statku — …ty już chyba nie zdążysz mnie odwiedzić, a szkoda. Życzę powodzenia.
Pomachał im ręką na pożegnanie.
Główny energetyk wysiadł przy stacji szybkiej kolei miejskiej, mieszkał w centrum tej gigantycznej metropolii.
— Tak trochę to ci zazdroszczę — odezwał się ściskając dłoń dowódcy i kolegi. — Mam nadzieję, że zostawisz dla nas jakąś wiadomość.
— Heliport — zwrócił się do kierowcy, kiedy zostali sami.
Wysiadł tuż przy wielopasmowych ruchomych schodach prowadzących do różnych sektorów. Rzut oka na świetlną tablicę informacyjną: jeżeli w ciągu dwóch minut zdąży na platformę „O”, złapie helikopter w swoim kierunku. Następny dopiero za pół godziny. Taśma schodów przesuwała się statecznie i powoli, ruszył więc naprzód, skacząc po dwa stopnie naraz. Już u wejścia na płytę lądowiska helikopterów napotkał karcący wzrok stewardesy, który jednak złagodniał natychmiast, gdy zobaczyła jego mundur. Uśmiechnął się do niej i wskoczył do maszyny w momencie, gdy zapowiadano już start. Znalazł nawet fotel przy oknie.
Helikopter wzniósł się łagodnie i leciał na niewielkiej wysokości nad dwunastopasmową autostrady w kierunku centrum metropolii. Lądowali dwukrotnie: na lotnisku komunikacji strefowej i w obrębie wielkiego zespołu handlowego na przedmieściu. Wnętrze wypełniło się. Przed nim siadła matka z pięcio–, może sześcioletnim chłopcem, który zaraz stanął na fotelu i, przewieszony przez oparcie, uważnie lustrował jego mundur. Matka, uśmiechając się przepraszająco, zmusiła wreszcie syna do zajęcia właściwej pozycji, ale ten nadal, aż do momentu kiedy musiał wysiąść, odwracał się do tyłu, wtykając głowę między oparcia.
Wylądowali na Centralnym Dworcu Kolejowym, między kilkudziesięciopiętrowymi wieżowcami, na płycie, pod którą biegły na kilku poziomach dziesiątki peronów. Zjechał w głąb tego komunikacyjnego kolosa, którego wnętrze wypełniał wielotysięczny tłum wędrujący bez przerwy setkami ruchomych chodników i schodów, kilometrami korytarzy i estakad, odwiedzający niezliczone bary i restauracje, a także sklepy oferujące wszystko, co przydać się może w dłuższej podróży.
Nie zatrzymało go tu jednak nic. Najkrótszą drogą dotarł na peron osiemnasty, na poziomie czwartym, gdzie czekał kilkuwagonowy skład ekspresu. Już po paru minutach obserwował migające za panoramiczną szybą miejskie krajobrazy. Zamówił świeże jabłka. Wspominając sad przy domu, nieraz tęsknił na pokładzie kosmicznego transportowca za smakiem świeżych owoców. Gryząc jabłko założył słuchawki i, operując przyciskami na poręczy fotela, wybrał program. Zdecydował się na muzyczną podróż przez wieki.
Widok za oknem zmieniał się w kierunku przeciwnym niż muzyka, której słuchał. Po śpiewanej liryce trubadurów prowansalskich rozbrzmiewała właśnie dworska muzyka epoki renesansu, podczas gdy pociąg pędził przez dzielnice o coraz starszej, coraz mniej nowoczesnej zabudowie. Po godzinie wysiadł na stacji, która w porównaniu z Dworcem Centralnym sprawiała wrzenie pustkowia, i przesiadł się do oczekującego przy sąsiednim peronie elektrycznego pociągu podmiejskiego. Nie było tu już ani stewardes pytających, co podać, ani programów stereofonicznych. Pociąg zapełnił się.
Kiedy zauważył spojrzenia, jakimi obrzucali go współpasażerowie, zaczął żałować, że nie zmienił munduru na ubranie cywilne. Pilotów statków kosmicznych widywało się w tej okolicy wyłącznie na ekranach telewizorów. Ruszyli. Krajobraz pozieleniał. Zmieniła się zabudowa. Od czasu do czasu pojawiały się połacie wolnej przestrzeni. Pociąg zatrzymywał się często na małych stacjach. Pasażerowie zmieniali się. Siedział zamyślony. W pewnym momencie sięgnął do kieszeni po kopertę.
Centralny Instytut Planów Astronautycznych. Wydział D — głosił czarny nadruk na czerwonej kopercie oznaczającej poufny charakter przesyłanych materiałów. Zawartość koperty znał już na pamięć, nieraz sięgał po nią, jakby jej widok miał mu pomóc w podjęciu decyzji. Była tam w miarę obszerna informacja o planowanym pierwszym locie do Alfy Centaura. Komputer działu kadr podczas poszukiwania kandydatów podał i jego nazwisko, typując go do wstępnych rozmów — na podstawie analizy sytuacji osobistej, wykształcenia i dotychczasowej pracy.
Na Marsie, gdzie mieściło się centrum tego programu i z którego orbity miał odbyć się start, rozmawiał długo z Jackiem, przyjacielem od szkoły elementarnej po Akademię kosmonautyczną, który po wypadku uniemożliwiającym mu pilotowanie statków poświęcił się bez reszty pracy nad perspektywicznymi programami astro—nautycznymi. Po tej rozmowie wiedział o planowanej wyprawie więcej niż inni, którym także zaproponowano w niej udział. Ale najdokładniejsze wiadomości nie ułatwiały podjęcia decyzji. To była zupełnie inna sprawa…
Odpowiedź miał dać jutro, najpóźniej pojutrze. Instytucja, w której pracował, była poinformowana o wszystkim i wiedział, że wstępnie wyznaczono już jego zastępcę na stanowisko dowódcy FSS „Michelson”.
Gwiazdolot jest już gotowy. Odbyły się nawet pierwsze loty próbne. Jeszcze rok, dwa lata przygotowań i… Zerwanie z rutyną dotychczasowego zajęcia? Sława uczestnika pierwszego lotu do gwiazd? Pokusa odkrywania nieznanego? Poczucie, że toruje się drogę następnym pokoleniom?
W porę ocknął się z rozmyślań. Znajomy widok za oknem. Zdążył chwycić bagaż i wyskoczyć na peron. Przeszedł przez pusty hali budynku stacyjnego i znalazł się na skwerze porośniętym wyrudziałą od słonecznego żaru trawą. Zgrzytając niemiłosiernie, na pętlę końcowego przystanku wjechał tramwaj. Na razie był jedynym jego pasażerem; by nie prowokować ciekawości motorniczego, wsiadł do przyczepy. Tramwajem targało na zakrętach, przyczepa ustawicznie się kołysała. Znajome, od lat te same ulice, kolejne przystanki Znowu zatopił się w myślach. Nie zwracał najmniejszej uwagi na wsiadających pasażerów i nie spostrzegł też, że po pewnym czasie znowu pozostał sam w wagonie.
Nagle ocknął się— i zauważył ze zdziwieniem, że wóz silnikowy odjechał, pozostawiając przyczepę. Nie ujechał jednak dalej niż kilkadziesiąt metrów i motorniczy wysiadł z hakiem do przekładania szyn — zobaczywszy go, uśmiechnął się na widok munduru.
— A, to pan stamtąd. Tramwaj dalej nie jedzie. Prace budowlane. — I machnął ręką wskazując na zryty aż do złocistego piachu teren.
Już po kilku krokach do butów nasypało mu się piasku. Wyszukiwał twardszy grunt, przechodził przez prowizoryczne kładki nad głębokimi wykopami, omijał porzucone maszyny, stosy rur i materiałów budowlanych. Kilka razy zatrzymały go stalowe konstrukcje zaczynające wydobywać się z wykopów. Wreszcie wyszedł na nie używaną od dłuższego czasu drogę. Asfalt był spękany, w rozpadlinach bujnie krzewiła się trawa. Rozpoznał znajomą uliczkę. Przystanął i, trzymając się jedną ręką słupa latarni, wysypał piasek z butów. Później ruszył poboczem wykopu, wydobyty z niego piasek sypał się przez sztachety i siatki płotów do ogródków przed małymi, parterowymi, rzadziej piętrowymi domkami. Gdzieniegdzie w piasku bawiły się dzieci. Na ławkach siedzieli starzy ludzie. Gdy przechodził, czuł ich wzrok na sobie.
Wreszcie stanął przed jednym z domów. Uchylił furtkę. Skrzypnęły zawiasy. Przeszedł kilkanaście kroków po tkwiących w darni cementowych płytkach i zapukał do drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast i na progu stanęła matka.
Przyzwyczajona do jego przelotnych wizyt — jeszcze w ramionach syna pytała razem o zdrowie i o termin odlotu. Pokiwała z żalem głową, gdy powiedział jej, że przeładunek na orbicie okołoziemskiej potrwa tylko dwa dni, westchnęła, że już chyba nigdy nie zobaczy go na dłużej, a później zakrzątnęła się w kuchni. Usiadł przy stole, rozpoznając z radością znajome sprzęty i staroświeckie naczynia. Pytaniami zmusiła go do opowiedzenia ostatniego lotu w najdrobniejszych szczegółach, chociaż nie był zupełnie pewny, czy słuchała go pochłonięta gospodarczymi czynnościami.
— Pewnie chciałbyś się umyć po podróży, a tu już czwarty miesiąc, jak odcięli nas od wodociągu, obiecując, że doprowadzą wodę prowizorycznie. Byłam, pytałam, ale teraz mówią, że nie warto, bo i tak wkrótce wybudują tu nowe osiedle. A mnie, starej, nawet dla samej siebie coraz trudniej chodzić po wodę.
Wziął wiadro i poszedł do studni znajdującej się w ogrodzie za domem. Korba wygięta od wieloletniego używania — pamiętał, że gdy był dzieckiem, służyła mu podczas nieobecności dorosłych za huśtawkę — skrzypiała przeraźliwie. Kiedy rozpiął bluzę munduru, która krępowała mu ruchy, raczej niezwykłe dla dowódcy kosmicznego transportowca, z kieszeni wypadła koperta. Podniósł ją zakłopotany. Radość przywitania sprawiła, że zapomniał na chwilę o czekającej go decyzji. Teraz gdy był już w domu, chwila, w której będzie musiał podjąć nieodwołalną decyzję, stała się wyraziście bliska. Zdjął wiadro z cembrowiny i ruszył powoli w kierunku domu. Tu rosły najlepsze maliny, a na tym drzewie najwcześniej dojrzewały wspaniale soczyste i słodkie gruszki. A tu, pod ścianą, ławka, na której siadywał z matką jako mały chłopiec i słuchał opowieści o ojcu, który zginął podczas pierwszej próby lądowania na Merkurym. Nie pamiętał ojca zupełnie. Kosmos zabrał go wcześnie, bardzo wcześnie — jemu i matce…
Zgniótł powoli kopertę w dłoni. Kiedy przechodził, koło śmietnika, wrzucił czerwoną kulę papieru, przysypał ją odpadkami i zatrzasnął pokrywę. Dziwnie lekki i wesoły przekroczył próg.
Matka wystawiła na środek kuchni krzesło, umieściła na nim blaszaną miednicę.
Gdy mył się, opowiadała o tym, co Wydarzyło się podczas jego nieobecności.
— Czy pamiętasz Cristine, córkę sąsiadów? Pomagałeś jej z przedmiotów ścisłych, kiedy przyjechałeś na wakacje z Akademii Kosmonautycznej, a ona wybierała się na studia. Skończyła już naukę, zaglądała do mnie, pytała nawet o ciebie… Mógłbyś ją kiedy odwiedzić.
Prychał polewając się lodowatą wodą. Nabrał jej w usta. Miała niepowtarzalny smak. Z potem i kurzem zmywał tamte myśli o dalekich szlakach.
— Za dwa miesiące przylecę tu na dłużej. Wezmę wtedy urlop, ponaprawiam wszystko, dowiem się, co będzie z naszym domem. A przede wszystkim nagadamy się do syta. Jutro postaram się prowizorycznie doprowadzić wodę, żebyś nie musiała się tak męczyć.
Zapytał jeszcze, czy mógłby w czymś pomóc, ale matka odprawiła go mówiąc, żeby odpoczął trochę przed kolacją. Chętnie przystał na to. Teraz kiedy minęło napięcie, poczuł zwielokrotniony trud dwu ostatnich dni, gdy musieli manewrować, aby uniknąć spotkania z niespodziewanym strumieniem meteorów, a później nadganiać, aby zmieścić się w rozkładzie lotów…
Wygodnie wyciągnął się na łóżku w swoim pokoju. Mimo że w domu bywał teraz tak rzadko, nie zmieniło się tu nic od czasów tak odległych, jak tylko mógł sięgnąć pamięcią. Zawsze też pokój był przygotowany na jego przyjęcie. Sennymi oczami rozpoznawał jeszcze szczegóły: detale sprzętów, grzbiety książek na półce, deseń tapety…
Zamknął oczy. Świat ograniczył się momentalnie do zapachów. Najpierw zapach czystej, pościeli, później woń kwiatów, którą przez uchylone okno nawiewał wiatr, wreszcie doleciał z kuchni zapach świeżego placka i kawy. W końcu wszystkie te zapachy zmieszały się w jeden niezastąpiony zapach domu.
Kiedy matka otworzyła drzwi, żeby zawołać go na kolację, spał już, oparłszy policzek na pięści, zupełnie jak wtedy, gdy był jeszcze zupełnie małym chłopcem i marzył o lotach do dalekich gwiazd.


(Niedługie, a Lemem inspirowane to pozwalam sobie wrzucić.)
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki