Polski > Prezentacje maturalne
[M] Fantasy i Science-Fiction
Mariusz:
Ano, sprawa jest skomplikowana.
Na przekraczanie prędkości światła aktualnie nie ma żadnych widoków.
Natomiast nie widać nieprzekraczalnych przeszkód ku temu aby dzięki inżynierii genetycznej wyhodować coś co będzie wyglądało identycznie jak smok z ulubionego fantasy hodowcy, i może nawet ziało ogniem.
I który z gatunków jest bardziej prawdopodobny?
olkapolka:
--- Cytat: Terminus w Marca 22, 2012, 09:40:53 am ---To Biblia wchodzi do którego gatunku?
--- Koniec cytatu ---
--- Cytat: Mariusz w Marca 22, 2012, 08:15:48 pm ---Ano, sprawa jest skomplikowana.
Na przekraczanie prędkości światła aktualnie nie ma żadnych widoków.
Natomiast nie widać nieprzekraczalnych przeszkód ku temu aby dzięki inżynierii genetycznej wyhodować coś co będzie wyglądało identycznie jak smok z ulubionego fantasy hodowcy, i może nawet ziało ogniem.
I który z gatunków jest bardziej prawdopodobny?
--- Koniec cytatu ---
Takie specjacje to poziom pracy magisterskiej ::)
Q:
Jak już weszlim na poziom magistera... ;)
--- Cytat: Mariusz w Marca 22, 2012, 08:15:48 pm ---Natomiast nie widać nieprzekraczalnych przeszkód ku temu aby dzięki inżynierii genetycznej wyhodować coś co będzie wyglądało identycznie jak smok z ulubionego fantasy hodowcy, i może nawet ziało ogniem.
--- Koniec cytatu ---
Z tymi smokami to nie tak prosto... Z jeden strony i w SF je hodowali, u Sniegowa...
"Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to starożytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie znoszę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awionetką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim dusza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zupełnie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.
Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami płomieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym stoku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu, aby obejrzeć sobie „wierzchowca", po czym również wylądowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.
Smok był duży, miał około dziesięciu metrów długości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, zamknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chude boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazmatycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.
- Ostatni model - powiedział Lusin. - Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, prawda?
Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustannie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się piękny.
- Masz zamiar straszyć nim dzieci? - zapytałem. Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwunastu żabich nóg.
- Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech oglądają. "
wiadomo, "...как боги"
Z drugiej w liczonym do fantasy - czegoś popularnym - "Panu Lodowego Ogrodu" J. Grzędowicza, jeden ziemski kosmonauta, który na obcej planecie, opanowawszy tubylczą magię, awansował na boga, chciał sobie wyhodować armię smoków i mu zdychały jeden po drugim, bo były niezdatne do życia w świetle praw fizyki (tam magia z nauką niby kołogzystowała ;)).
"Schodzę w dół kotliny, mijam sterty skał podobnych do rozsypanych, wybielonych słońcem kości. Oto sterczące w niebo pałąki żeber, ogromne niczym elementy budowlane. Raz obudzona gra wyobraźni nie daje się zatrzymać. Mijam szereg kamieni, leżących jeden za drugim, i zdaje mi się, że wyglądają jak przewrócona, rozsypana kolumna i wyraźnie widzę w nich ogromne kręgi, z każdego można by zrobić taboret. Kawałek dalej dostrzegam zupełnie wyraźnie czaszkę, wielką niby kabina wojskowej ciężarówki. Wszystko to majaczy upiornie wśród kłębów mgły.
A potem słyszę gdzieś z daleka zawodzenie, jak dźwięk popsutej syreny. Nie wiem, czy to jakaś trąba, czy może zwierzę. Nigdy nie słyszałem czegoś takiego.
Idę więc ostrożnie, cicho, od osłony do osłony, odruchowo usiłując aktywować cyfrala, choć wiem, że to nic nie da.
Skradam się czujnie, wyglądam zza skały, sprawdzając teren, zanim ruszę.
I wtedy widzę smoka.
Biorę go w pierwszej chwili za skałę, ale skała zaczyna się poruszać i po kilku krokach okazuje się bezkształtnym, podobnym do dinozaura stworem z zębatą paszczą, stojącym na tylnych nogach.
Nie jestem w stanie przerazić się, wrzasnąć, ani uciekać. Zanim orientuję się, co widzę, padam natychmiast na miejscu, po czym przetaczam się między skały i nieruchomieję. W ułamku sekundy. Po prostu znikam ze ścieżki.
Dociera do mnie, że jednak coś ocalało ze szkolenia, dopiero gdy ostrożnie zerkam w tamtą stronę.
Zwierzę nie jest ogromne. Ma ze cztery metry długości, nie licząc ogona, jednak jest to archetypiczny smok. Dosyć długa szyja, gadzi łeb, grzebień kostnych wyrostków, ogon. No, smok.
Właściwie wywerna.
Dzieli nas jakieś trzydzieści metrów.
Leżę. Czekam.
Stwór prostuje się, odrzucając do tyłu łeb, po czym rozkłada skrzydła. Banalne, takie, jakich należy się spodziewać po smokach. Nietoperze, błoniaste skrzydła, rozciągnięte na kostnym szkielecie. Rozkłada je powoli, z wysiłkiem, widzę, że tylko jedno skrzydło jest normalne, drugie zniekształcone, częściowo zrośnięte ze zredukowaną przednią kończyną, pokręconą i jakby wyschniętą.
Smok otwiera pysk i wydaje z siebie przeraźliwy ryk. Wysoki, zawodzący, podobny do skrzypienia ogromnej, zardzewiałej bramy. Z mgły odpowiadają mu podobne dźwięki, wszystkie są strasznie rozpaczliwe, jakby chore.
Wywerna bije gwałtownie skrzydłami, jak łabędź, to uschnięte wykonuje konwulsyjne, przykre ruchy, ale nawet gdyby oba były rozwinięte prawidłowo, nie uniosą smoka. Waży pewnie z tonę. Tona mięsa i kości. Nawet jeśli wypełnia go czysty hel, nie poleci. Skrzydła, gdyby udało mu się je wyprostować, miałyby rozpiętość jakichś piętnastu metrów. Może mógłby kawałek poszybować, choć wątpię.
Stwór tymczasem wydaje z siebie głośne ryki i coraz gwałtowniej tłucze skrzydłami, to pokręcone zaczyna się rozwijać i prostować, zwierzę robi krótki, kuśtykający rozbieg. Zaciskam zęby, bo chcę, żeby prawa fizyki i biomechaniki wygrały. Nie chcę widzieć, jak odrywa to beczkowate cielsko od ziemi i krzywo, z uwagi na nierozwinięte skrzydło, ale jednak — leci. Bo magia, powiedzmy.
Nie zgadzam się.
Granica wagi stworzenia mogącego unosić się w powietrzu dzięki sile mięśni to mniej niż dwadzieścia kilo. Więcej mięśni to więcej masy i więcej szkieletu, a to znaczy większy ciężar. I znowu trzeba więcej mięśni. I tak ma być. Nawet jeżeli to bydlę ma inne mięśnie i inną biochemię, to powiedzmy dwa razy wydajniejszą, a nie dwieście.
Logika ma zostać. Smoków nie ma. I tak ma być.
Bije skrzydłami, czuję powiew wiatru, człapie coraz szybciej pomiędzy kamieniami, kulę się, bo widzę, że przebiegnie parę metrów od mojej kryjówki. Smok robi coraz dłuższe susy dokładnie jak startujący łabędź, wreszcie rozkłada skrzydła i, uderzając nimi z potężnym łopotem, wzbija się w powietrze.
Przelatuje cztery, może pięć metrów, po czym z szumem wali się w skały i piarg dna doliny. Słyszę łomot, czuję drgnięcie ziemi, pomiędzy skałami wzbija się kłąb pyłu.
Fizyka — jeden, magiczne idiotyzmy — zero.
Czekam chwilę i podkradam się do miejsca katastrofy.
I znajduję rzeźnię. W zderzeniu ze skalistą glebą stwór rozbryznął się jak arbuz. Teraz jest stertą pogruchotanego mięsa, potrzaskane pneumatyczne kości sterczą na wszystkie strony z tego kłębowiska niczym igły. Jeszcze żyje, wielkie oko powoli przesłania drgająca, biała powieka, nasuwająca się po ptasiemu, od dołu. Z pełnego połamanych wielkich zębów gadziego pyska leje się na skały kaskada jasnej krwi. W powietrzu unosi się smród. Z kącika ptasiego oka powoli sączy się bezbarwna ciecz.
Wywerna kona.
I płacze.
Odchodzę.
/.../
Czarna woda. Nie wyglądała apetycznie.
A w wodzie leżał kolejny smok. Ten był ogromny, łeb na długiej szyi sięgał na brzeg na paręnaście metrów, rozłożone płasko skrzydła nadałyby się na dach nad bawarskim namiotem piwnym.
Ale ten też zdychał.
Boki unosiły się ciężko, stwór walczył o każdy oddech, na obłym pysku rozchylały się nozdrza, buchając kłębami pary. Skrzydła poruszyły się lekko, wzbijając falę, lecz nie uniosły się nad wodę. Po grzbiecie wywerny przechadzało się kilka kruków, dziobiąc bezsilnie pancerne płytki.
- Jesteś za wielki - wyszeptał Drakkainen. - Dlatego nie możesz wstać. Nie możesz oddychać. Serce nie daje rady wpompować krwi. To gdzieś ty tak wyrósł? W tej wodzie? Skrzydła przylepiły ci się napięciem powierzchniowym. Jak żagle przewróconego jachtu. Nie ruszysz ich."
J.G., "PLO", tom 2
Więc ja bym z tego nie robił gatunkowego wyznacznika ;).
ps. tekst Huberatha a'propos smoków (dla całości bębenków wyłączcie dźwięk, przed otwarciem linki ;))
maziek:
--- Cytat: Mariusz w Marca 22, 2012, 08:15:48 pm ---I który z gatunków jest bardziej prawdopodobny?
--- Koniec cytatu ---
A jak powstałby smok, którego wyżej opisujesz? Stworzon zaklęciem? ;) ...
Mariusz:
--- Cytat: maziek w Marca 22, 2012, 11:45:02 pm ---A jak powstałby smok, którego wyżej opisujesz? Stworzon zaklęciem? ;) ...
--- Koniec cytatu ---
Żadnych zaklęć, zakładam jedynie dogłębną wiedzę o kodzie genetycznym, nanotechnologię pozwalającą dowolnie nim manipulować, ewentualnie także sztuczną wylęgarnię która umożliwi embriogenezę efektów takich manipulacji.
Mając powyższe nie powinno być problemów z odtworzeniem jakiegoś pterozaura, a potem stopniowo dodajemy pożądane szczegóły wyglądu.
Trudne? Pewnie że tak. Ale nawet jeśli dodać do tego konieczność zbudowania gadzinie pancernej hali wypełnionej skompresowanym powietrzem i/lub umieszczenia tego na kurduplanecie (ang. dwarf planet) coby gadzina mogła sobie polatać, to i tak bliżej do tego niż do przekraczania c.
Nawigacja
[#] Następna strona
Idź do wersji pełnej