Polski > Lemosfera

Biblioteka Stanisława Lema

<< < (4/31) > >>

.chmura:

--- Cytat: Q w Marca 17, 2016, 10:50:49 pm ---Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna:

--- Cytuj ---Przecież książka otwiera się czującemu i rozumnemu czytelnikowi (o znawcach wszak mowa!) od razu, mówi mu wszystko, co ma do powiedzenia, i jakież to tajemnicze procesy zajść jeszcze muszą, aby z ust jego wyrwał się, po miesiącach czy latach, okrzyk zachwytu? Ile wart jest ów zachwyt, przybywający z takim opóźnieniem? Dlaczego mamy wierzyć w jego autentyczność? Dlaczego to, co było hermetyczne, nudne, nic niewarte albo trywialne, skandalizujące, bezwstydne czy wreszcie zbyteczne i jałowe — staje się głosem epoki, spowiedzią dziecięcia wieku, nowym, wstrząsającym nami odkryciem człowieka, jakiegośmy nie znali?
Wszystkie te pytania stawiałem sobie po zamknięciu Lolity Nabokova, książki, która parę lat temu była zarazem ewenementem i skandalem literackim.
"Rozprawy i szkice", "Lolita, czyli Stawrogin i Beatrycze"
--- Koniec cytatu ---

--- Koniec cytatu ---
Jeśli dobrze rozumiem, słowami: „Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna” Q waha się, czy Lolita spełnia warunki obecności na wiadomej liście.
*
Myślę, że Q źle sklasyfikował zacytowane przez siebie słowa, uznając je za Lema „konkluzję”. Moim zdaniem nie jest to Mistrza konkluzja wywodów nt. Nabokova Lolity. To nie jest konkluzja, to nie jest Lolity ocena, tylko to jest punkt wyjścia analizy fenomenu Lolity. Nie przypadkiem cytowane słowa padają na drugiej z 27 stron Lemowej recenzji, a nie na jej końcu. Tymi słowami Mistrz nie ocenia Lolity. Tymi słowami dziwi się, jak to jest możliwe, że książki wybitne nie od razu rozpoznane zostają jako wybitne. Lolita jest dla Mistrza jednym z przykładów takiej intrygującej sytuacji. 
*
Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne. Wszak lokuje Lolitę obok dzieł Prousta, Musila, Conrada, pisze o „uznaniu”, ba, „entuzjazmie” „znamienitych pisarzy i krytyków” (s. 200), którzy „wykazują nam, iż Lolita jest dziełem na miarę światową” (s. 201). Recenzja Lolity jest najdłuższą z wszystkich recenzji umieszczonych w drugiej części 21. tomu Dzieł.
*
Poza wszystkim, myślę, że z Nabokovem miał Mistrz kłopoty podobne do kłopotów z Tarkowskim. W swojej recenzji Lolity koncentruje się na technikaliach, nie na estetyce. Na przykład, celnie i odkrywczo podkreśla pokrewieństwo Dostojewskiego potworów (Swidrygajłow, Stawrogin) z Humbertem Humbertem, które nie sprowadza się bynajmniej do zainteresowania małymi dziewczynkami. (A przecież Nabokov szydził z Dostojewskiego jako pisarza!). Natomiast nie ma tu prawie analizy walorów estetycznych książki, dla samego Nabokova najważniejszego z aspektów dzieł literackich. 
*
Zawsze ciekawiło mnie, co Nabokov miałby do powiedzenia o Mistrzu… O ile wiem, nie przeczytał ani jednego Jego słowa. Mistrza z epoki Astronautów wyniośle wytarzałby w smole i pierzu, to w miarę pewne. Jak jednak ten, uzależniony od Piękna kryjącego się w szczelinach między słowami, nałogowiec zareagowałby na fenomen Maski? 

Q:

--- Cytat: olkapolka w Marca 18, 2016, 02:47:07 am ---Ale dlatego się nie dogadamy w tym wątku:)
--- Koniec cytatu ---

Ale... może dogadać się nie musimy? Może - dzięki różnorodności spojrzeń - zaoferujemy skrzatowi większy wybór?:)


--- Cytat: skrzat w Marca 18, 2016, 10:25:11 am ---Merytorycznie muszę się przygotować i trochę doczytać, aby uzasadnić, dlaczego pominąłem np. Bestera, czy Stappledona. Zgadzam się jednak, że sama wzmianka w "Fantastyce i futurologii", czy również w jakimś wywiadzie, to trochę za mało. Szukamy książek, które przetrwały próbę czasu i weszły na stałe do panteonu literackiego.
--- Koniec cytatu ---

Bestera nie będę bronił, bo różne są rodzaje ponadczasowości i omawianie np. Dostojewskiego z Dumasem na przemian dziwnie by wyglądało, choć obaj - każdy na swój sposób - w literaturze nieśmiertelni.

Stapledona jednak bym bronił - sądzę bowiem, że bez niego i jego - nie zawsze udanych - prób nie byłoby i "GOLEMa...", i 3/4 tego co w zachodniej SF wartościowe (np. u Clarke'a). Owszem, jest to autor zapomniany, o czym pisze sam Lem, ale zdaje się, że niesprawiedliwie jednak...


--- Cytat: .chmura w Marca 18, 2016, 12:46:46 pm ---Jeśli dobrze rozumiem, słowami: „Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna” Q waha się, czy Lolita spełnia warunki obecności na wiadomej liście.
*
Myślę, że Q źle sklasyfikował zacytowane przez siebie słowa, uznając je za Lema „konkluzję”. Moim zdaniem nie jest to Mistrza konkluzja wywodów nt. Nabokova Lolity. To nie jest konkluzja, to nie jest Lolity ocena, tylko to jest punkt wyjścia analizy fenomenu Lolity. Nie przypadkiem cytowane słowa padają na drugiej z 27 stron Lemowej recenzji, a nie na jej końcu. Tymi słowami Mistrz nie ocenia Lolity. Tymi słowami dziwi się, jak to jest możliwe, że książki wybitne nie od razu rozpoznane zostają jako wybitne. Lolita jest dla Mistrza jednym z przykładów takiej intrygującej sytuacji. 
*
Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne. Wszak lokuje Lolitę obok dzieł Prousta, Musila, Conrada, pisze o „uznaniu”, ba, „entuzjazmie” „znamienitych pisarzy i krytyków” (s. 200), którzy „wykazują nam, iż Lolita jest dziełem na miarę światową” (s. 201). Recenzja Lolity jest najdłuższą z wszystkich recenzji umieszczonych w drugiej części 21. tomu Dzieł.
*
Poza wszystkim, myślę, że z Nabokovem miał Mistrz kłopoty podobne do kłopotów z Tarkowskim. W swojej recenzji Lolity koncentruje się na technikaliach, nie na estetyce. Na przykład, celnie i odkrywczo podkreśla pokrewieństwo Dostojewskiego potworów (Swidrygajłow, Stawrogin) z Humbertem Humbertem, które nie sprowadza się bynajmniej do zainteresowania małymi dziewczynkami. (A przecież Nabokov szydził z Dostojewskiego jako pisarza!). Natomiast nie ma tu prawie analizy walorów estetycznych książki, dla samego Nabokova najważniejszego z aspektów dzieł literackich.
--- Koniec cytatu ---

Konkluzja... Może i użyłem tego słowa niezręcznie - miło Cię znów widzieć chmuro :) - ale jakoś mi pasowało, właśnie dlatego, że widać tu najwyraźniej ten - jak napisałeś - kłopot Lema z Nabokovem. Owszem, Mistrz pisze o zachwycie krytyków, owszem, zestawia z Dostojewskim, którego wysoko ceni (acz robi to jakby bardziej analitycznie, mniej wartościująco - porównuje wątki, bohaterów), ale finał jego wywodu jest prawie taki sam, jak początek - przyglądanie się. Nie ma tych - charakterystycznych dla Lema - ostrych sądów, którymi potrafił wyrazić co myśli niepochlebnego o autorach renomowanych. Nie ma też jednoznacznej pochwały - której przykładów sporo już przytoczyliśmy. Jest taki jakby wyciszony namysł, od początku do końca. Co dość nietypowe dla eseistyki Mistrza. Tak nietypowe, że aż warte odnotowania. nie wiem tylko czy na tej liście?

Stanisław Remuszko:
Chyba za 66, ale wraz z wysyłką! Przepraszam, spieszę się, nie mam czasu sprawdzać.
R.

olkapolka:
Oj skrzacieskrzacie - wolałam jednak notatki z podziemia:)

--- Cytat: skrzat w Marca 18, 2016, 10:46:40 am ---
--- Cytat: olkapolka w Marca 18, 2016, 01:13:34 am ---P.S. Mam prośbę - moglibyście Wasze cytaty uzupełnić stronami, z których pochodzą? Łatwiej byłoby je odnaleźć:)

--- Koniec cytatu ---
Tutaj mam problem, bo wszystkie książki Lema przeglądam w wersji elektronicznej, bezstronicowej, ale też o tym myślałem, postaram się pouzupełniać strony z wydań "Gazety Wyborczej
--- Koniec cytatu ---
Listy, wywiady mam głównie papierowe - jeśli trafię na Twoje cytaty - to uzupełnię strony. Zresztą nie było ich w wyborczym wydaniu.

Może uzasadnię skąd moja niechęć - w tym wątku - do literatury SF (bo przecież nie jako takiej - czytałam, czytam, oglądam SF - lubię) - dla mnie zupełną podstawą  i odnośnikiem w trudnej do uchwycenia sprawie gustów literackich Lema jest rozdział z Tako rzecze Lem.
Tam dosyć jasno został sprecyzowany stosunek Lema do różnych gatunków literackich. Tego co miało na niego wpływ w dzieciństwie, co przetrwało, co go rozczarowało, co kształtowało.
Łatwo zrozumieć, że ponadczasowym topem topów nie jest dla niego literatura - w potocznym rozumieniu - SF.
Bereś kieruje go na te tory i wyciąga z niego opinie o kilku nazwiskach. Ale właśnie: wyciąga. Aż do widocznego zdenerwowania  u Lema - podsumowującego swoją pracę w obszarze amerykańskiej SF, na str. 205:

--- Cytuj ---przez parę lat zachowywałem się jak misjonarz w burdelu, pragnący nawracać upadłe panienki.
--- Koniec cytatu ---
Co do: "Lolita" Nabokov

--- Cytat: .chmura w Marca 18, 2016, 12:46:46 pm ---Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne.
--- Koniec cytatu ---
i

--- Cytat: Q w Marca 18, 2016, 01:21:23 pm ---Owszem, Mistrz pisze o zachwycie krytyków, owszem, zestawia z Dostojewskim, którego wysoko ceni (acz robi to jakby bardziej analitycznie, mniej wartościująco - porównuje wątki, bohaterów), ale finał jego wywodu jest prawie taki sam, jak początek - przyglądanie się. Nie ma tych - charakterystycznych dla Lema - ostrych sądów, którymi potrafił wyrazić co sądzi niepochlebnego o autorach renomowanych. Nie ma też jednoznacznej pochwały - której przykładów sporo już przytoczyliśmy. Jest taki jakby wyciszony namysł, od początku do końca. Co dość nietypowe dla eseistyki Mistrza. Tak nietypowe, że aż warte odnotowania. nie wiem tylko czy na tej liście?
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---Odpowiadają mi też nieliczne książki Nabokova, a szczególnie Lolita, która była bardzo starannie wyważona, w przeciwieństwie do na przykład Bladego ognia, gdzie daje o sobie znać pewne zakłócenie proporcji. Nabokov potrafi robić to tak świetnie, z taką lodowatą precyzją, że aż mnie odrzuca. To są często rzeczy wręcz niewytłumaczalne.
"Tako rzecze Lem. Stanisław Bereś rozmawia ze Stanisławem Lemem", rozdział "Gusta i dysgusta", str. 174
--- Koniec cytatu ---
Jeszcze w kilku miejscach o Nabokovie - w listach do Kandla, Mrożka (czytam tylko Heralad Tribune i Nabokova;))
Myślę, że Lolita sobie zasłużyła na to miejsce - albo ogólniej: Nabokov.

--- Cytat: .chmura w Marca 18, 2016, 12:46:46 pm ---Zawsze ciekawiło mnie, co Nabokov miałby do powiedzenia o Mistrzu… O ile wiem, nie przeczytał ani jednego Jego słowa. Mistrza z epoki Astronautów wyniośle wytarzałby w smole i pierzu, to w miarę pewne. Jak jednak ten, uzależniony od Piękna kryjącego się w szczelinach między słowami, nałogowiec zareagowałby na fenomen Maski? 
--- Koniec cytatu ---
Napisałby, że jak na pisarza SF, to całkiem zgrabne?;)

Q:
Zatem może jeszcze w obronie Stapledona...

olka, napisała(ś) ironicznie o indeksie "Fif'y". Zgoda, nachylanie się nad każdą bzdurną opisaną w niej space operą byłoby marnowaniem czasu, jednak Stapledon akurat jest jednym z tych pisarzy, po wyrzuceniu których z tegoż indeksu gmach "Fantastyki i futurologii" zawali się w kilku istotnych miejscach.

Pozwolę sobie - trochę na szybko i nieporządnie - zarzucić Was, olko i skrzacie, cytatami z pierwszego wydania:

--- Cytuj ---Fatalnym przywilejem takich udeptywaczy tematu eschatologicznego jest dewaluowanie znaczeń, jakie pierwotnie okrążały cenne książki typu Wojny światów albo Pierwszych i ostatnich ludzi.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---Gdy Stapledon w kilkadziesiąt lat po Wellsie stworzył swój „kosmiczny mit” człowieka, już nawet literackokrytyczne bibliografie nie wchłonęły jego dzieła.
Sprawa finalnego wygnania kosmicznego tematu z literatury była przesądzona.
Nadzwyczajny stan zawężenia świadomości — jako rozeznań — na tym polu jest ostatecznie taki, że akt tematycznego i pojęciowego ostracyzmu w ogóle nie został rozpoznany jako kulturowy błąd.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---Jeden z najwybitniejszych ojców współczesnej Science Fiction, Olaf Stapledon, dał oprócz dwu powieści, jakie uważnie rozbieramy w innych rozdziałach tej książki, utwór, który miał być niejako summą kosmicznej fantastyki. Jest to Starmaker, rzecz napisana w roku 1937, więc jedna z ostatnich pozycji Stapledona. Stanowiąc skarbnicę pomysłów, którymi może się SF żywić przez lata cale, esej ten (trudno bowiem nazwać Sprawcę Gwiazd powieścią) przedstawia raczej monstrualny (ale imponujący) niewypał.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---The Starmaker jest ultymatywną podróżą; jak z kosza wzlatującego balonu rozpościera się widok coraz większy, tak ze stanowiska narracyjnego coraz bardziej monumentalna otwiera się panorama spraw i prac kosmicznych. Ta kosmopsychogonia ma swoje miejsca świetne — i dziwaczne tylko (np. obraz gwiazd, gniewnie ścierających protuberancjami życie z powierzchni planet, jest groteskowy i przywodzi na myśl odkurzanie piórkiem). Stapledon produkuje też mnóstwo psychozoicznych potworków, bo nie uwzględnia tego prawa ewolucji, które sprawia, że rozum, będąc organem adaptacji nadzwyczaj przyspieszającym procesy przystosowawcze względem biegnących dzięki grze doboru naturalnego, raz wyniknąwszy, uniemożliwia jakieś np. wyrastanie skrzydeł, bo ewolucyjnie trzeba na takie zajście czekać i miliony lat, natomiast technicznie opanować sztukę lotu można w czasie tysiące razy krótszym. Lecz mankamenty takie nie są najistotniejsze, bo stanowią tylko kroki przewodu zmierzającego wzwyż, ku postaci Sprawcy Gwiazd. Ta Najwyższa Istota miała swoją młodość jako erę niedojrzałości i natworzyła wówczas mnóstwo Uniwersów „nieudanych”, jak gdyby bawiąc się takim działaniem. W różnych epokach bytowania Sprawcy rozmaicie zachodziło w Nim ścieranie się pierwiastków dobra i zła, a zarazem — czynnego wkraczania w Stworzone bądź tylko kontemplowania jego procesów. Mamy do czynienia z koncepcją Boga Ewoluującego, która nieuchronnie zakłada Jego niedoskonałość startową — ta zaś implikuje istnienie praw, którym Stwórca Kosmosów podlegał, bo skoro mógł dorastać i dojrzewać, to nie tak, żeby sam sobie nadał taką własność. Stapledon okazuje się więc systemotwórcą mistycznym, którego płód ma jakość logiczną dosyć wątpliwą. Kosmos aktualny, dzieło Sprawcy już okrzepłego, to palenisko olbrzymich sił, cywilizacje rodzących i niszczących je naprzemiennie; ilość upadków, ruin, szkód, aberracji ewolucyjnych i socjalnych dorównuje gigantyzmem — ogromowi samego Wszechświata, z jego skupiskami Galaktyk i chmur gwiazdowych. Sprawca Gwiazd dąży do upsychiczniania Tworzonego, nie bezpośrednio jednak, a tylko nadając mu taką właśnie możliwość rozwojową. Dlatego świadomość wynikała i w wirach protoplanetarnych, i w wielkich słońcach, w biosferze chłodnych ciał i na skorupie gwiazd ginących cieplną śmiercią. Wszystkie owe świadomości, o ile w toku egzystencji nie wykoleiły się, nie zginęły ani nie uległy zniszczeniu przez inne, czyhające na nie w niezliczonej postaci, wydostają się na taki wreszcie poziom jasności, na którym już się mogą kontaktować z innymi, przez co powstaje z wolna — z pola ich styków — jak gdyby jeden Umysł Kosmiczny. O czym On sobie myśli — nie wiadomo.
Na planie logicznym największe zastrzeżenie budzi podwójny psychizm Bytu: Stapledon nie zadowala się wszak wcieleniem świadomości w układy materialne — od insektów, przez ludzi, do mgławic — lecz ponad całą materią stawia Sprawcę Gwiazd, którego działania można dwojako wykładać. Ponieważ On światy stwarza, ponieważ im, gdy wynikną, tylko patronuje kontemplacyjnie, to, chociaż Stapledon nie życzy sobie takiej wykładni Jego uczynków, choć usiłuje zamknąć do niej czytelnikowi dostęp, podkreślając uporczywie, że motywacja aktywności Sprawcy nie jest dostępna człowiekowi, przecież musi być jedno z dwojga:
1) Albo stosunek Sprawcy do Sprawianego jest wyłącznie Jego decyzjami determinowany, więc w tych decyzjach manifestuje się Jego aksjologia (nie robi przecież tego, czego nie chce robić: ewentualność Sprawcy pomieszanego wykluczam jako trywialną), i to jest aksjologia dosyć dziwna, bo wydaje On swe stworzenia na niezliczone męki, jakkolwiek tylko pośrednio. Zgotował im byt doczesny jedynie: raz, kiedyś, sporządził Trójcę Światów Sprzężonych taką, że Doczesność podłączył do Raju i Piekła, lecz to był tylko lokalny prototyp, który upowszechnieniu nie podlegał. Tak więc „zgeneralizowana transcendencja” nie oczekuje świadomych bytów Kosmosu: nie będzie pozadoczesnych bilansów, remanentów ani zapłat. Tak Sprawca swobodnie postanowił.
2) Albo też Sprawca sam nie jest doskonale wolny, lecz działa pod kompulsją, czy to tajemnej mocy, czy wcielonych weń (religijnych?) aksjomatów, przez co tak, a nie inaczej postępować musi.
Pierwsza wykładnia wiedzie do takiej „teologii behawiorystycznej”, której tezy brzmią dosyć makabrycznie. Przez „teologię behawiorystyczną” rozumiemy tu po prostu odtworzenie aksjomatyki postanowień co do naczelnych wartości — w oparciu o zachowanie Sprawcy Gwiazd. Nie wiadomo wprawdzie, co On sobie myśli, ale wiadomo przynajmniej, co robi. Otóż najwyraźniej stawia ponad Dobro Stwarzanego jako Świadomości — maksymalizację różnorodnościową kreowanych fenomenów panpsychicznych, czyli stosunek Jego do Kreacji nie jest zwierzchnie etycznie zdeterminowany, lecz ludycznie bądź estetycznie. Działa bowiem tak, jak gdyby mniemał, że najlepiej jest wtedy, kiedy się jak najwięcej tworzy, a w samej rzeczy zbilansowanie dwu takich odrębnych Uniwersów, że w jednym panuje samo tylko Dobro, w drugim zaś ponadto jeszcze i Zło może się przejawić, wykazuje, iż pod względem różnorodności ten pierwszy Kosmos jest od drugiego znacznie uboższy fenomenalistycznie. Jeśli więc i nie jest nawet Sprawca Gwiazd Kreatorem–Sadystą, to w każdym razie moralne kryteria czynów podporządkowuje takim, którym moralna jakość jest obca. Ważniejsze jest bowiem dlań to, żeby się jak najrozmaiciej działo, od tego, żeby się Kreowanemu najlepiej powodziło. Wygląda tedy na eksperymentatora niewszechwiednego. Zaiste, mieszkać w świecie, co ma takiego patrona, to nader umiarkowana przyjemność.
Druga wykładnia prowadzi do hierarchii bogów, czyli do regressus ad infinitum, bo implikuje pytania o to, kto stworzył prawa rządzące zachowaniem samego Sprawcy? Kto ustanowił dlań aksjomaty? Kto wcielił weń pierwiastki Dobra i Zła? Jeśli instancja wyższa, która to uczyniła, sama też nie była ani wolna, ani doskonała, musi być jeszcze wyższa — itd. Stapledon, czując obecność takiej matni interpretacyjnej, stara się z niej wyjść poprzez zamknięcie członów wywodu w koło. Pokazuje np., że skazany na unicestwienie, jeśli jest tylko rozwinięty dostatecznie duchem, końca tego nie ma nikomu za złe, nie lęka się go ani od myśli o nim nie cierpi. Jakoż pewne wspaniałe cywilizacje w obliczu fizycznej zagłady — np. wywołanej inwazją „złych”, „obłąkanych” światów — nawet nie próbują walczyć z niebezpieczeństwem, lecz idą w zatracenie ze spokojną radością. Cywilizacja taka, zdolna już do duchowego obcowania ze wszystkimi świadomościami Kosmosu, traktuje siebie jako lejtmotyw w olbrzymiej symfonii Wszechświata. Zdobywając się na dystans wobec samej siebie, pojmuje, że jest tylko jedną nuta owej muzyki wspaniałej, dźwiękiem drobnym, choć zarazem konstytutywnym względem całości. Dobre to jako metafora, ale nie jako metafizyka. Stanowisko takie jest nadaniem pierwiastkowi estetycznemu najwyższej wartości: nie sama zagłada, co prawda, jest estetyczna, lecz zgoda na nią. Dlaczego? W czym jej wartość? Zdaje się, w tym, że: a) tak się nad samym sobą (tj. nad instynktem samozachowawczym) zwycięstwo odnosi, b) tak się wykazuje zrozumienie najwyższych rysów Ontycznego Ładu. Ale dlaczego właśnie zwalczenie chęci trwania własnego jest rzeczą lepszą aniżeli zwalczanie „najwyższych rysów Ontycznego Ładu”? Jeżeli nawet Sprawca urządził sobie Wszechświat jako muzykę, dlaczego mamy Mu pomagać w tym właśnie, żeby ona była możliwie harmonijna podług określonego przezeń kontrapunktu, zamiast Mu tę muzykę popsuć, a przy okazji siebie samych uratować? W teodycei Stapledona brak elementu miłości Stwórcy, ponieważ był to schizotymik introwertywny; toteż typowym dla schizotymii sposobem chłodne jakości estetyczne przenosi nad żar uczuć. Lecz formuła charakterologiczna, wyjaśniająca, czemu Stapledon tak rzecz napisał, nie ratuje przecież nielogiczności tej rzeczy.
Koncepcja Sprawcy Gwiazd u podstawy skażona jest następującym błędem logicznym: Albo zwierzchnią wartość nadają egzystencji sankcje, które w tejże egzystencji nie tkwią, czyli transcendentalne — wtedy intelekt, poszukujący tych sankcji, musi wykraczać poza granice doczesności, ale żeby mógł bezopornie zaaprobować Najwyższą Instancję, musi być ona — doskonała. Doskonałość oznacza bowiem dla rozumu poznającego koniec dociekań. Natomiast zaledwie powiemy, że Najwyższe nie jest doskonałe, powstaje zaraz pytanie o to, co je ogranicza, co perfekcję narusza, pytanie tym samym implikujące hipotezę Instancji jeszcze wyższego rzędu. Wtedy system, co się miał zewrzeć w całość jak koło, okazuje się nie zamknięty.
Albo też usensownia egzystencję — ona sama. Lecz wówczas wszystko, co próbuje jej patronować z zewnątrz, co ją stworzyło, nie będąc grą ślepych sił natury, lecz właśnie — świadomym czynem sprawczym, staje się jednym zakwestionowaniem immanentnych wartości bytowych. Gdyż naprawdę wolny i w wolności tej suwerenny może być ten tylko, kto sobie sam cele ustanawia; jeżeli stworzono go z rozmysłem, to rozmysł ów nie mógł być doskonale ateleologiczny względem niego. Albowiem akt stworzenia świadomej istoty sam musi być świadomy swojej sensowności. Jeżeli świadomy nie jest, znaczy to, że Stwórca działał bezmyślnie (tj. losowo, a tym samym — bezaksjologicznie). Pierwsze rozwiązanie naprowadza na ideę bóstw ułomnych (którą na pół serio wykładałem w kilku utworach, np. w Solaris i w Pamiętniku). Bóstwa ułomne są mniej lub bardziej człekokształtne duchowo. Ułomność ich oznacza przede wszystkim ograniczenie sprawczej potencji. Ograniczenie to trzeba koniecznie gdzieś ulokować. Albo w układzie hierarchii metafizycznym (istnieją wtedy bóstwa „coraz mniej ułomne” jako „coraz wyższe” — ich ciąg zaś perfekcję Wszechmocy i Wszechwiedzy aproksymuje), albo w układzie czysto materialnym (pierwszy jest wtedy Kosmos, poczynający w sobie właściwej grze ślepych sił istoty, co stopniowo mogą stawać się Bogami dla innych istot — i to jest właściwie antyteologiczna „teologia”, bo wszak Najwyższą Instancją okazuje się wtedy Kosmos materialny, który żadnych immanentnych sensów nie posiada).
W sposób poprawny logicznie z układu nazwanych dychotomii interpretacyjnych nie może się teodycea wydostać. Toteż koncepcja Sprawcy Gwiazd jest antynomiczna, jako że Stapledon pragnie utworzyć kompromis tam, gdzie tertium non datur.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---Jakkolwiek porażkę artystyczną i intelektualną stanowi Sprawca Gwiazd, chodzi przecież o klęskę poniesioną w tytanicznym boju. Widać też wyraźnie drogę wzwyż, po jakiej szedł Stapledon od powieści o „nadczłowieku” — poprzez historię ludzkości — aż po rzecz „o powszechnych dziejach Kosmosu”.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---właściwie jedynym pisarzem, który poświęcił znaczną połać swojego dzieła kwestiom przyszłości wiar ziemskich, pozostaje do dzisiaj rodak Wellsa, Olaf Stapledon, jako twórca (prócz Sprawcy Gwiazd) epopei fantastycznej o losach naszego gatunku na przestrzeni miliardów lat. On jeden, w książce zaliczanej obiegowo do fantastyki, uzmysławiał nieuchronną przemijalność symboliki historycznie powstających i tak samo wygasających wiar; w First and Last Men chrześcijaństwo znajduje się w „kulturowej czołówce” rozwoju zaledwie przez „kilka okrążeń” — a potem ginie bezpowrotnie po „ledwo” parudziesięciu tysiącach lat, jego zaś miejsce zajmują najzupełniej odmienne formy metafizyk. Trendem wykrywalnym w kolejnych religiach ludzkości przyszłej, jak je sobie wyobrażał socjolog Stapledon, jest właśnie wznoszenie się pułapu symbolicznego wiar poprzez sublimację i generalizację pojęciową jednocześnie. Im faza cywilizacyjnie u Stapledona wyższa, w tym większym stopniu wiara (jeśli w ogóle praktykowana intensywnie) okazuje się pewna tajemnicą, lokalizowaną ogólnokosmicznie oraz pozadocześnie, a zarazem w tym mniejszym stopniu staje się doktrynalizacji podległa. Niewyraźnie zarysowującą się granicą tego ciągu ewolucyjnego miałaby być jak gdyby „świadomość kosmiczna”, ku której Uniwersum zdaje się ciążyć (co zresztą przypomina trochę rysy koncepcji Teilhardowskiej).
Stapledonowi więc zawdzięczamy jedyną pozycję, usiłującą zawrzeć problematykę „futurologiczną” wiary religijnej. Na tym tle antyintelektualizm konformistyczny Amerykanów zdobywa szczególną wymowę. Stapledon bowiem jak gdyby mimochodem, bo wcale nie koncentrując na tej rzeczy uwagi (ma ją za aż taką oczywistość!), pokazuje, że przy bardzo silnych wahaniach cykli cywilizacyjnych, wręcz kataklizmatycznie urywanych, ponowne odradzanie się wiar, w postaci tożsamej z przedkatastrofainą, praktycznie zachodzić nie powinno
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---Aby jeszcze zacytować Stapledona — uważa on, że metafizyczna potrzeba jest trwale wkorzeniona w człowieka, lecz kształty konkretne, w jakich znajduje wyraz ów imperatyw, są konstytuowane historycznym momentem i razem z formacją historyczną giną. Niezmienna pozostaje tylko sama owa potrzeba jako coś w rodzaju metafizycznego „dążenia” oraz nadto: potrzeba ekspresji symbolicznej — transcendencji. Ten imperatyw jest niezmiennikiem; wszystko inne, tkwiąc niezbywalnie w strumieniu czasu, podmywającego i niszczącego znaki dawnych wiar i związane z nimi nadzieje, prędzej czy później obumiera, porzucane przez ludzkość naprzód idącą, aż te opustoszałe formy staja się martwym znakiem z amputowaną semantyką.
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---wartości książek przedstawiających dzieciństwo i młodość nadczłowieka są silnie ograniczone, a jedyną pozycją, która właściwie cały temat wypełnia i tworzy, jest Odd John Olafa Stapledona. Nikt rzeczy od niego lepszej nie napisał i nie zdaje się też nic zapowiadać, żeby Stapledona miał ktoś prześcignąć. Oto treść książki wydanej w 1936 roku: Dziwny John jest dzieckiem rodziców wcale przeciętnych; stanowi zapewne rezultat biologicznej mutacji. Rozwija się z umysłowym i fizycznym „przyśpieszeniem”; już jako podrostek przewyższa intelektualnie dorosłe osoby swego otoczenia, czasem szuka kontaktów pośród ludzi wybitnych (raz będzie to znany poeta, raz — wielki przemysłowiec), ale za powiernika wybiera sobie kogoś po prostu „zacnego i dobrego” (u Stapledona człowiekiem tym jest narrator, dobrodusznym stoicyzmem przypominający nieco Mannowskiego Serenusa Zeitbloma; ów chwyt filtrowania wiadomości o geniuszu przez umysł osobnika przeciętnego — jako autorskiego porte parole — zdaje się konstrukcyjnie narzucać; chyba nieprzypadkowo użył go Mann w Doktorze Faustusie). Zresztą Odd John nazywa powiernika „Fido, old thing”, a to jest imię, jakim się psy wabi.
Podrostek okazuje się ekscentryczny, genialny, zdobywczy, niezrównoważony i nieraz agresywny; dochodząc względnie rychło samoświadomości, pojmuje, że stanowi izolowany egzemplarz Homo Superior, a w związku z tym przechodzi rozmaite kryzysy duchowe, np. okres niechęci, pogardy i nawet nienawiści dla „bezmyślnej trzody” Homo Sapiens; okres współczucia i rozumienia, przychylności, w którym postanawia dopomóc człowiekowi w jego psychosocjalnych kłopotach; okres „ucieczki w siebie” podczas wypraw w góry, samotnych medytacji, badania własnych możliwości; i wreszcie okres konkretnych postanowień, gdy decyduje się odszukać na całej Ziemi istoty sobie podobne i założyć społeczność takich wybranych na odległej wyspie oceanicznej.
Zadanie udaje się wykonać. Wybranych rozpoznaje John na odległość dzięki potędze telepatycznej, lecz nie wszyscy nadludzie akceptują jego plany; powstaje kolonia na wyspie, założona zresztą sposobem morderczo okrutnym (młodzi nadludzie skłaniają tubylców hipnotycznie do popełnienia samobójstwa zbiorowego, bo im jest wyspa potrzebna), lecz stanu izolacji niepodobna utrzymać długo. Pojawiają się ciekawi, potem — wojenne okręty różnych państw, przychodzi do konfliktów coraz ostrzejszych, ostatnia zaś próba zbrojnej interwencji kończy się całkowitym unicestwieniem wyspy wraz z jej wszystkimi mieszkańcami.
Ten szkielet fabularny przejęła SF w kawałkach i powtarzała go nieoryginalnymi sposobami.
O jakości książki nie powiada on nic; tym, co jej wartość stanowi, jest postać Dziwnego Johna jako udany portret „nadczłowieka” w okresie „burzy i naporu” młodości. Postać to bogata; powieść roi się od myśli i uwag Johna, złośliwych, ponurych, ironicznych, adresowanych najczęściej do cywilizacji Homo, do jego egzystencjalnych wysiłków, jego przeszłości i przyszłości. Jednym słowem, rzecz zawiera credo supermana, ale także przeświecający poprzez tę intelektualną konstrukcję — zarys jego osobowości, która do przyjemnych nie należy; naturalnie tak powinno być. Wspomniana książka Shirasa to w zestawieniu z Odd Johnem typowy „młodzieżowiec” z galerią ulizanych geniuszków; mimo że znaczny wysiłek, włożony przez Shirasa w konstruowanie superdzieci, nie ze wszystkim się zmarnował, wielu kwestii wszakże Shiras nawet nie śmiał dotykać np. kwestii dojrzewania, także seksualnego; Stapledon dał sobie z nią radę). Credo supermana Stapledonowskiego pokrywa się chyba dość znacznie z przekonaniami żywionymi przez autora, o czym świadczy jego daleko posunięta zbieżność z całym tenorem ideowo—pojęciowym największej książki Stapledona — First and Last Men. Zapewne, jest to szkic światopoglądu, który przeszedł wszystkie odkształcenia, beletryzacją wywołane; chodzi o rodzaj „wzmocnionego” credo, bo myśli wyjaskrawiono, przeciągnięto lub ich umyślnie nie dopowiedziano, aby wywarły na czytelniku wrażenie większe, niżby wynikało z ich czysto dyskursywnej zawartości; ale to są wszak dobre prawa pisarza: licentia poetica obowiązuje też w intelektualnym wymiarze dzieła. Sądzę, że wznowienie metody „próbek” może dać chociaż pewne wyobrażenie o klimacie książki. Po mszy w katedrze John tyle ma do powiedzenia:

Jakie piękne by to było, gdyby tylko umieli się powstrzymać od żądania, żeby ich Bóg był ludzki! […] Och, oczywiście, to wszystko jest bebechowate. Ten ksiądz! Sposób, w jaki bije pokłony przed ołtarzem, wystarczy, by pokazać, co to za sorta. Cała rzecz jest wykręcona intelektualnie i emocjonalnie, ale — więc, czy nie słyszysz echa czegoś niefałszywego, co zaszło przed wiekami i było słuszne i wspaniałe? Myślę, że to się przytrafiło Jezusowi i jego przyjaciołom…

Po powrocie z „pustyni”, tj. z medytacji w górach:

Zawsze umiałem radować się realnością i „porządnością” moich własnych cierpień i trosk, nawet kiedy nimi pogardzałem. Ale teraz stanąłem wobec innego rodzaju okropieństwa, takiego, że nie mogłem go uładzić. Moje dylematy były dotąd izolowanymi, czasowymi frustracjami, ale teraz widziałem całą moją przyszłość jako coś znacznie bardziej żywego i umęczonego niż wszystko, co sobie wyobrażałem. Widzisz, tak wyraźnie wiedziałem, że jestem jedyny, znacznie silniej przebudzony od wszystkich. Zacząłem rozumieć siebie i odkrywać w sobie różne nowe, dziwaczne umiejętności, i w tym samym czasie widziałem wyraźnie, że stoję przed dzikim gatunkiem, który nie będzie mnie nigdy tolerował i prędzej lub później rozwali mnie samą brutalną masą. A kiedy powiedziałem sobie, że to nie ma w końcu znaczenia, i że jestem tylko małym nadętym mikrobem, lamentującym nad niczym, coś krzyczało we mnie, że jeśli nawet ja się nie liczę, rzeczy, które mógłbym zrobić, piękno, które bym mógł zrobić, i to oddanie, które zaczynałem pojmować, to się wszystko bardzo liczy i musi być doprowadzone do dojrzałości. I wiedziałem, że nie będzie dojrzałości, że nigdy nie zostaną zrobione te wspaniale rzeczy, które do mnie należą, i to był rodzaj agonii zupełnie innej od wszystkiego, co poznał dotychczas mój niedowarzony mózg.

O elicie intelektualnej:

Widzisz, powiedział, oni naprawdę są przywódcami myśli albo przywódcami mody myślowej. Co myślą i czują w tym roku, to reszta będzie myślała i czuła za rok. A niektórzy, zgodnie ze standardem Homo Sap., naprawdę są umysłami pierwszej klasy albo mogliby być nimi w innych warunkach (oczywiście większość to plewy, ale te się nie liczą). No, a sytuacja jest bardzo prosta i bardzo rozpaczliwa. Oto centrum, do którego ciągną najlepsza wrażliwość i najlepsze intelekty kraju w oczekiwaniu spotkań z innymi najlepszymi dla wzbogacenia się, i co się dzieje? Małe biedne muszki znajdują się w pajęczynie, w subtelnej siateczce konwencji, tak subtelnej, że większość jej nawet nie dostrzega. Brzęczą i brzęczą, i wyobrażają sobie, że latają, kiedy naprawdę każdy tkwi w swoim kawałku pajęczyny. Naturalnie, mają reputację najbardziej niekonwencjonalnych ludzi. To centrum narzuca im konwencję niekonwencjonalności, olśniewania myślą i sposobem bycia. Ale oni olśniewają tylko w granicach swojej konwencji. Mają intelektualny i moralny gust taki sam, przez co są kompletnie podobni do siebie, wbrew olbrzymim powierzchownym różnicom. […] Gdyby ż ta konwencja była zdrowa, ale nie jest. […] Ona obraca świetne w błyskotliwe, oryginalne w perwersyjne, i znieczula umysł na wszystkie typy doświadczeń z wyjątkiem brutalniejszych.

Są to cytaty pierwsze z brzegu. Ich wartość w tym, że mają zwykle „dwa końce”: wskazują bowiem i na przedmioty, o których mówi Odd John, i na niego samego. Dzięki temu duże porcje „wykładów”, in extenso przytaczanych przez narratora, nie składają się na referat, lecz tworzą atmosferę, która w okresie dorastania chłopca jest przede wszystkim atmosferą intelektu zrozpaczonego stanem rzeczy, jaki odkrywa wokół siebie. Nie jest to bowiem nigdy mędrkowanie, z siebie samego zadowolone; pewna nuta autentyzmu, chwilami tragicznego, nie tyle ma posmak wysokiej klasy literackiej (w tę wolno powątpiewać), ile autentyczności uwarunkowanej po prostu autorską szczerością; gdyż Stapledon, jakem już zauważył, myślał miejscami na pewno podobnie — sam, w najbardziej prywatny i pozaliteracki sposób. Lecz dzięki włożeniu myśli dorosłego uczonego w usta chłopca, który bywa ekstrawagancki i śmieszny w swojej ekstrawagancji, powstaje efekt dodatkowy; gdyż w sposób zręczny zostaje dorobione chłopcu to, czego dorosły już nie może mieć: owa gigantyczna, wspaniała perspektywa dalszego rozrastania się i potężnienia, której nie będzie, ponieważ jej nie może być w tych warunkach; a nie jest mały nadczłowiek dostatecznie zaślepiony wiarą w siebie, by tego nie spostrzec; stąd lęk i rozpacz, głęboko ukryte w jego egzystencji, które zresztą nieraz zdają się znikać, ale potem wyjawia się, że tak nie jest. Udało się też Stapledonowi połączyć intelektualną jakość dojrzałej refleksji z ową naiwną świeżością bezpośredniego chwytania rzeczy, która bywa dzieciom tak często właściwa; są to, zapewne, subtelności, których żaden plagiator nie podpatrzy, bo może je najwyżej mechanicznie i ślepo przepisać. Dlatego właśnie stoi Odd John samotny jako kreacja w całej Science Fiction. Powieść wymagała nieuchronnie, by autor pokazał konkretne talenty Johna; są to, między innymi: umiejętność błyskawicznego opanowania obcych języków, a nawet mówienia w nich „z tyłu do przodu”, gdy idzie o to, by otoczenie nie mogło podsłuchać rozmowy, fenomenalnie bystra orientacja, zawrotne tempo przyswajania nowych wiadomości, swobodna wirtuozeria wśród danych nauki, a nadto — talenty osobliwsze, jak np. telepatyczny, który umożliwia kontakt z innymi egzemplarzami gatunku Homo Superior na odległość i nawet w czasie — gdyż niektórzy z tych osobników już nie żyją, a John myślą może cofać się w okres, kiedy istnieli jeszcze, by się „tam” z nimi porozumiewać.
John posiada też zdolność wygaszania konkretnych śladów pamięciowych w umyśle zwykłych ludzi, opanowywania, ale tylko do pewnego stopnia, aparatu ich woli, a wreszcie, co jest najbardziej niezwykłe, urzeczywistniania anihilacji materialnych cząstek w obranym miejscu — samym wysiłkiem umysłu, odpowiednio skoncentrowanym. Gdyż materia ma być nie czysto właśnie materialnym, ale „psychofizycznym” substratem, a kto ma po temu władzę, może ją jakby samą „zahipnotyzować”, niwecząc przegrody między jej diametralnymi ładunkami, co wywołuje właśnie reakcję unicestwienia.
Powieść rozpada się z grubsza na trzy części: w pierwszej, obfitującej specjalnie w uwagi i refleksje zacytowanego rodzaju, John jest chłopcem dorastającym; w drugiej wyrusza jachtem, który nabył za pieniądze zdobyte dzięki odpowiednio uruchomionej przemyślności, aby poszukiwać podobnych sobie; wreszcie trzecia część poświęcona jest wyspiarskiej kolonii oraz jej fatalnemu końcowi. Narrator obserwuje wypadki z bliska tylko w dwu częściach pierwszych; na wyspie był jedynie raz i krótko, toteż jego informacje o tym, jak się kształtował finał bytowania młodych nadludzi, są lakoniczne i poskładane z niejednakowo dokładnych fragmentów. Druga część ma charakter po trosze nowelistyczny, ponieważ jest właściwie serią spotkań Johna z różnymi innymi nadludźmi, tworzącymi wielce dziwaczną galerię postaci; trzeba przyznać, że się te istoty niesłychanie od siebie różnią. Stapledon, bardzo słusznie, wcale nie uczynił cechy intelektualnej supremacji jedynym wyróżnikiem supermana; i tak jeden z odkrytych przez bohatera „współbraci” to wyrostek, pędzący tragiczny żywot sparaliżowanego niemowy; cały wysiłek jego nadludzkiego umysłu koncentruje się we wszechnienawiści, lecz, jak to ciekawie sugeruje autor poprzez Johna, nienawiść ta nie ma być formą zapłaty świadczonej całemu światu, więc nie jest tylko reakcją kompensacyjną, lecz stanowi wynik świadomego wyboru roli: uznawszy, że niczego nie jest w stanie urzeczywistnić lepiej, żyjący w wiecznym zamknięciu nieszczęsny kaleka decyduje się niejako odgrywać w kosmicznym dziele rolę pierwiastka opatrzonego znakiem skrajnie ujemnym, podług zasady „każdy służy, jak umie”, a implikacją milczącą jest domysł, że w tym dziele nawet inwestycja szatańska jest niezbywalną składową.
Sugestywnie prezentuje autor spotkanie Johna z kaleką, który zastawił na Johna rodzaj pułapki mentalnej (odbywa się telepatyczny pojedynek; tamten usiłuje wessać Johna w głąb swojej duchowej otchłani, wypełnionej ową czarną nienawiścią ku wszystkiemu, co istnieje; kaleka jest zrazu zamknięty „niby ostryga” — i raptem, gdy John „myślą napiera”, tamten przyjmuje go w siebie; John odnosi później wrażenie, że ledwo mu się udało ujść niepojętej formie unicestwienia).
Inną postacią spotkaną jest kobieta, pozornie młoda, w istocie ponad stuletnia, której żywot był wędrówką po nizinach i wyżynach, bo nieobce jej są pałace ani rynsztoki; zawsze wracała w końcu do zawodu prostytutki, który traktowała jako rodzaj „kapłaństwa” świeckiego; ta forma „pocieszania samotnych” okazała się jej najtrwalszym jeszcze zaadaptowaniem do cywilizacji Homo Sapiens. Jej rozmowa z Johnem należy do ciekawszych partii dzieła; sylwetka owej niewiasty naszkicowana jest skrótowo, lecz przekonywająco; żywotem swoim zdaje się ta kobieta raz jeszcze dowodzić tezy autorskiej, że prawdziwe przystosowanie Homo Superior do cywilizacji Homo Sapiens to rzecz niemożliwa; tylko ukrywając przed Homo Sapiens swoje jakości faktyczne, może Homo Superior ocaleć — za cenę podobną do płaconej przez stuletnią kurtyzanę; w przeciwnym razie konfliktu śmiertelnego nie da się uniknąć.
Stapledon musiał umiejętności nadprzyrodzone bohatera okroić tak, by posiadanie ich przecież nie uratowało go przed tragedią końcową; toteż i przyszłość potrafi John sondować mgliście tylko, niedokładnie, i można się jej w środku książki jedynie domyślać podług aluzji wypowiadanych przez tych, co do projektu kolonii nie chcieli przystąpić.
Czym książka nie zadowala? Najciekawsza wydaje mi się część pierwsza oraz fragmenty drugiej. Pomysł utworzenia kolonii jest właściwie wczesnym początkiem końca. Jak by się miała urzeczywistniać kreacyjna moc grupy nadludzi — o tym absolutnie nic nie wiadomo. Wcześnie składane, w Anglii jeszcze, deklaracje Odd Johna — wyraz chęci aktywnego uczestnictwa w dziełach Homo Sapiens — pozostają na dobrą sprawę bez pokrycia nie tylko w czynach, ale nawet w konkretnych projektach. Utworzenie kolonii jest tedy aktem zamknięcia się grupy nadludzi — i czasowego odwrócenia od świata, właściwie ucieczki przed nim. Rozpoczętą partię Stapledon rozgrywa także i na wyspie dobrze pod względem taktycznym: dziwny, urzekający i chwilami jakoś wiarygodny jest charakter grupy, co na niej osiadła. Lecz sukcesom taktycznym towarzyszy załamywanie się strategii; po prostu niemożliwe jest, by istoty o takim potencjale umysłowym w pojedynkę, a cóż dopiero — pospólnie, mogły się tak grubo nie orientować w chodzie światowych rzeczy; jasnowidztwo było całkowicie zbędne dla rozumienia, że doskonała wyspiarska izolacja, możebna ze sto lat temu, w czasach dwudziestowiecznych jest nieurzeczywistnialna; a jednak kolonia nie jest przygotowana na wtargnięcia z zewnątrz; poraża ją tedy jak gdyby fatalistyczna ślepota, i czytelnik, któremu do przenikliwości supermanów bardzo daleko, widzi nierozsądek ich przedsięwzięcia w planie czysto prakseologicznym, czyli dostrzega naiwność kiepskiej roboty, której jednak żaden z nadludzi nie zdaje się nawet podejrzewać. Nic tu nie pomagają też autorskie uniki, jakkolwiek byłyby zręczne; przychodzi uznać — albo że istnieje jakaś przedustawna harmonia tragedii fatalistycznej, która musi się rozegrać do wyznaczonego z góry końca, albo, co jest niestety bardziej prawdopodobne, że się autor ugiął, że zadania postawionego nie wykonał, ponieważ „końce mu się rozeszły”; tak więc ową myśl, co miałaby dramaturgicznie sterować postępami uruchomionych losów, zastępuje po prostu Fatum jako cios miażdżący. A to ponieważ koncepcja prestabilizowanej tragicznie harmonii jest po prostu sprzeczna z właściwym Stapledonowi pojmowaniem świata — jako Uniwersum możliwości nie zdeterminowanych, a nie jako Uniwersum zegarowego chodu, bo wszak w takim wszelkie dążenia i staczane bitwy — jako opatrzone końcem wyznaczonym z góry — okazują się zawsze — pozorne, myślenie zaś i cierpienie protagonistów takich walk jest ich subiektywnym, czysto epifenomenalnym złudzeniem, które do istoty rzeczy nie dociera. Tak więc klęska całościowa koncepcji ma ontyczny, a nie tylko literacki, tj. narracyjno—dramaturgiczny, charakter.
Pozostaje jednak na placu, jak się rzekło, część pierwsza powieści. Zwichniętych całości mamy w literaturze dość wiele, abyśmy mogli się nauczyć szanowania i właściwej oceny — nawet fragmentów tylko, jeśli są udatne. Toteż, mając ją za dorzeczną, taką uwagę umieściłbym na marginesie Odd Johna: Powieść ta jest klęską zamierzenia nadzwyczaj ambitnego; i nie podług rozmiarów poniesionej klęski, lecz tego zamierzenia, które częściowo uzyskało jednak pokrycie, wpisuje się w koncepcję literatury uniwersalistyczną, tj. piśmiennictwa rozumianego jako wysiłek przekraczania osiągniętych granic. Od pojęcia takiej literatury powszechnej nastąpił powolny odwrót; w świecie, pełnym samych tylko fachów specjalistycznych, literatura zdaje się godzić z tym, że ona jest po prostu także specjalnością, jedną z wielu; dla takiego cofania się na pozycje z góry upatrzone symptomatyczne będą — autotematyczność, powieść powiadamiająca o „niemożności stworzenia powieści”, poszukiwanie „wewnętrznej przestrzeni człowieka” jako azylu, dostarczanego literaturze przez te gałęzie psychologii i antropologii, których empiryczny status jest najbardziej wątpliwy przez swoje właśnie jawnie ścisłe pokrewieństwa z myśleniem mitycznym (psychoanaliza, teorie Jungowskie „archetypów” itp.). Tak więc ruch idzie od pozycji uniwersalizmu jako transcendowania doświadczonego już i opanowanego pojęciowo–kategorialnie — ku pozycjom specjalizacji narracyjnych technik, wypowiedź otorbiających, a tym samym wycofujących ją z frontu bitew poznawczego, metafizycznego, ontycznego i nawet etycznego typu. O wymierzaniu światu sprawiedliwości nie może być bowiem mowy; nie jest wszak zdatny do pełnienia roli sędziego ten, kto ani sprawy wchodzącej na wokandę, ani racji stron nie rozumie. Częściowo zachodząca wewnątrz nurtów ewolucji piśmiennictwa taka rewaloryzacja zadań oraz rekombinacja pierwszych naczelnych dyrektyw wszelkiego twórczego planu nie byłaby jeszcze rzeczą złą, gdyby rozumna świadomość tego, jak musi być heterogeniczny wysiłek tworzenia kulturowych wartości, przynajmniej równouprawniała — potencjalnie — wysiłek kreacyjny, po staremu (ale czy naprawdę po staremu — to jeszcze pytanie) traktowany jako „powszechne przekraczanie rubieży osiągniętych przez człowieka”. Otóż to, że Odd John w ogóle nie jest zaliczany do literatury, że go razem z First and Last Men nawet bibliografie pomijają, w moim rozumieniu świadczy o zasmucającym kryzysie samej literatury. Jest to bowiem rezultat sekciarskiego zawężenia; jest to takie stawianie jakości poetyki nad jakościami semantyki, które stanowi dezercję o nieobliczalnych długookresowo skutkach.
--- Koniec cytatu ---
Potem zaś mamy rozdział:

--- Cytuj ---Borges i Stapledon
--- Koniec cytatu ---

--- Cytuj ---tak się szczęśliwie składa, że w ternat kulturowy (utopii, już futurologicznie pojętej) możemy wejść od strony książki, która w całej fantastyce stoi najzupełniej osobno; chodzi o nazwaną powieść Olafa Stapledona. Jest to historia przyszła ludzkości — opowiedziana od lat trzydziestych naszego wieku. Nie jakaś część, większa lub mniejsza, tej historii, lecz ona cała — w wymiarze kilku miliardów lat. Książka ma trzy aż przedmowy, jak gdyby trzy wstępne linie obrony zuchwałego przedsięwzięcia. Potrzebę wypowiedzenia usprawiedliwień, naszkicowania zamierzeń wobec kalibru projektu rozumiem doskonale. Ostatecznie liczy się jednak sam tylko tekst utworu. Jako całość wizja ta jest osiągnięciem niewątpliwym, przy wszystkich najpoważniejszych nawet zastrzeżeniach, które budzi. Zgrupowane odpowiednio baterie dział krytycznych zastrzeżeniami tymi otworzą niebawem ogień. Jednakże ich moc kwestionowania tekstu, jakkolwiek zasadna, nie zmienia faktu, że Stapledon dostarczył nam dosyć informacji, aby mogła uchodzić za pierwszą próbę rekonesansu — nie tyle i nie tylko literacko cennego. Powiedziałbym nawet, że wartości literackie tej dużej książki schodzą na dalszy plan wobec tych, o jakie autorowi szczególnie szło, gdy we wstępie nazwał swoją pracę — próbą stworzenia mitu. Co do mnie, wolałbym słowo to zastąpić innym i określić rzecz jako zamiar modelarski, który ma niewiadomy ogrom danych uchwycić przybliżeniem wychodzącym z pozycji wiedzy osiągniętej, nadzwyczaj skąpej względem zadania. Znaczy to — a zamiar autorski nieźle pokrywa się z taką interpretacją — że twórca naprawdę się do stawiania prognozy — obejmującej miliardy lat! — nie brał (jakże by mógł). Taki zamiar byłby całkowicie nierealny. Chodzi tedy o pewną fantazję. Ale chodzi o taką fantazję, która wszystko już wiadome chociaż fakultatywnie uwzględni; która, nadto, swoimi własnościami strukturalnymi, swoją rozpiętością, więc różnorodnością informacyjną usiłuje dorównać niewiadomemu oryginałowi. Jest to tak, jak gdybyśmy wiedząc tylko, iż gdzieś stoi pałac większy, wspanialszy i dziwniejszy niż wszystko, co nam znane, próbowali go praca wyobraźni „powtórzyć”. Oczywiście — to się nam nie uda. Podobieństwo naszego modelu i nieznanego pałacu, gdyby się wyjawiło, byłoby po prostu cudem. Lecz intuicyjnie pojmujemy wszak, że pudełka zapałek, stu kostek cukru, zabawki z klocków nie można uznać za rynsztunek uzbrajający dostatecznie do prób naśladownictwa domysłowego. Że musimy pierwej zgromadzić na jednym miejscu wizerunki wszystkich arcydzieł architektury, wszystkie księgi traktujące o budownictwie, wszelkie katalogi materiałów budowlanych, obrazy fantastyczne najtęższych malarz; pokazujące niebiańskie zamki i gmachy rajów, wszystkie rodzaje metali, szkieł, kruszców, palety barw, podobizny organicznych szkieletów, fotografie i przekroje kwiatów, łodyg, drzew, skał, kryształów — żebyśmy mogli w ogóle rozpocząć myślenie, jak, załadowawszy ty ni wyobraźnię, weźmiemy się do rzeczy. Zapewne sporządzimy coś mizernego w porównaniu z oryginałem — a już na pewno innego! — ale może chociaż skala naszego przedsięwzięcia będzie stała w jakiejś nie głuptackiej, nie bezmyślnej proporcji do skali Niewiadomego Ogromu.
Ten, kto tak swoje zadanie ustala i ogranicza, nie próbuje przewidywać kolejności epok historycznych, co będą millenniami szły po sobie. naukowych odkryć, moralno–etycznych przewrotów konkretnych, całej swoistości przekształceń autoewolucyjnych, jakie człowiek za milion lat urzeczywistni. Wszystkim, czego w najlepszym razie może oczekiwać — jest dostarczenie nam skali dostatecznie rozciągłej, dość pojemnej, aby chociaż kategorialnie okazała się pomniejszoną podziałka — zjawisk rzeczywistych. Może najłatwiej jeszcze wyjaśni tę już empirycznie sensowną, stronę próby — konkretny przykład. Po milionach lat istnienia cywilizacyjnego Trzeci Człowiek Stapledona wykrywa, niemal w kulminacji kulturowego rozkwitu, niezrozumiałe dla siebie, ze stanowiska nauki niewytłumaczalne zmiany ruchu Księżyca — jako deformację orbity, która w czasie krótkim astronomiczni^, bo w milionach lat, spowoduje upadek satelity na Ziemię i tym samym ostateczną zagładę na niej życia. Dysponując techniką dość potężną oraz czasem wystarczającym, Trzeci Człowiek emigruje na Wenus. I dopiero w setki milionów lat później inna odmiana gatunkowa człowieka, na innej planecie systemu słonecznego, dzięki kolejnemu przyrostowi wiedzy orientuje się w tym. że pomiędzy stopniem psychokulturowego rozwoju cywilizacji planetarnej a polem grawitacyjnym zachodzi przyczynowy związek. Otóż nie o to chodzi, czy pomiędzy zjawiskami porządku psychozoicznego i grawitacyjnego naprawdę istnieje jakaś korelacja. Najprawdopodobniej wcale tak nie jest. Lecz owo twierdzenie ma względem całej naszej wiedzy obecnej charakter najzupełniej nieprzywiedlny; wykracza wszechstronnie poza najśmielsze przypuszczenia nauki razem z filozofią, więc zadziwia, lecz w niekomiczny, nieśmieszny sposób. I właśnie ta niezwykłość pomysłu, która zaskakuje, jest jego modelową wartością. W naszych czasach przeżyliśmy powstanie mostu jako przejścia pomiędzy dziedzinami dotąd wzajemnie izolowanymi: termodynamika i logika; przejście to utworzyła teoria informacji. Otóż rewelacyjnych odkryć, zapewne nie takich, jak więź ciążenia i informacji, lecz właśnie takiego rzędu, takiej skali, można się spodziewać po przyszłości, zwłaszcza jeśli chodzi o niezmiernie odległą. Utwór literacki nie może przecież poprzestać na gołosłownym oświadczeniu, że przyjdą odkrycia, co wstrząsną fundamentem dzisiejszej wiedzy. Musi on konkretami operować; toteż fikcyjna więź, uzależniająca ruchy Księżyca od stopnia rozwoju całościowego cywilizacji, stanowi obrazowy pokaz tego, co niewiadome i nie antycypowane; jest to akt oswajania czytelnika z zagadkami, które — to już nie podlega wątpliwości — oczekują nas we wnętrzu odległych tysiącleci. O pomysły tego typu jest bardzo trudno; jak się powiedziało — nie mogą śmieszyć; a nadto nie powinny mieć struktury baśniowej, lecz kauzalna właśnie, a ona polega na wykryciu związków pomiędzy stojącymi dotąd osobno zjawiskami.

--- Koniec cytatu ---

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

[*] Poprzednia strona

Idź do wersji pełnej