Polski > Konkurs na recenzję II etap
recenzje opublikowane w serwisie lubimyczytac.pl
skrzat:
Lochy Wysokiego Zamku
„Wysoki zamek” to książka autobiograficzna. Autor przyznaje się tylko do tych intencji, jakie widać na pierwszy rzut oka. Pragnę jednak zwrócić uwagę na głębię, która jest nieuniknionym składnikiem każdego dzieła powstającego pod piórem wybitnego pisarza, a takim był nasz mistrz literatury fantastycznej. Autor inteligentny, o ogromnej erudycji w wielu dziedzinach być może nawet nie czuł, że wątki mu się splatają i tworzą swoistą pajęczynę, w którą mimo woli łapie się głębszy sens. Stanisław Lem sam kiedyś wspominał, że większość książek napisała mu się sama. Z perspektywy czujnego czytelnika „Wysoki zamek” sprawia wrażenie takiego właśnie przypadku, choć jest to rzecz oparta na faktach, a nie zmyślona. Zaryzykuję i zaproponuję jak najbardziej subiektywną recenzję, być może taką, której Lem by nie zaakceptował.
Gdyby ktoś nie wiedział czym jest inteligentna krytyka, czyli taka, która miażdży mocą swojej celności i zarazem nie jest w żadnym sensie wulgarna ani napastliwa, to polecam zapoznać się z recenzowanym tekstem. „Wysoki zamek” powalił mnie łagodnością, której nie powstydziłby się wzór kultury słowa w literaturze, Tomasz Mann.
Stanisław Lem w swoim utworze dokonuje iście diabelskiej sztuczki. Chociaż może ona sama się dokonuje (jak już wyżej pisałem) za sprawą biegłości umysłowej, owego wirtuozostwa intelektualnego. Diabelskiej, bo Diabeł mówi szeptem, działa poniżej świadomości, tuż przy jej granicy, tak, że nie wiemy czy nam coś sugeruje, czy gadamy do siebie. Lem wprowadza czytelnika (przypominam, że książkę wydano w roku 1966, a więc w okresie wybuchu awangardy w sztuce światowej) w świat swojej wczesnej młodości, która przypadała na lata dwudziestolecia międzywojennego. Autor „Solaris” przedstawia siebie jako przeciętnego grubawego chłopca, ale za to o osobliwych zainteresowaniach i gustującego w samotności. Lwią część „Wysokiego zamku” wypełnia opis niecodziennych zabaw małego Stasia, a były to zabawy o charakterze kreatywnym: eksperymenty fizyczne, chemiczne i elektryczne, konstruowanie urządzeń oraz inne prace tak osobliwe, że wymagałyby szerokiego opisu. Ten typ zabawy - Lem nazwał ją „pracą pozorowaną” - okazał się doskonałym analogonem klimatu panującego w modnym wówczas światku awangardy. Były lata sześćdziesiąte pełne śmiałych wyczynów na polu wszystkich sztuk. Wszelkie granice zostały przekroczone, a wolność artystyczna stała się faktem, który… zaczął krępować twórców (o czym dowiemy się z tekstu Lema). Sztuczką diabelską nazywam właśnie to sprowadzenie sztuki nowoczesnej do zabawy kreatywnego, acz przeciętnego dziecka. Doskonale ujął to sam autor, porównując osiągnięcia awangardzistów do własnej „kulminacji gimnazjalnej”. Stosunek Lema do eksperymentalnych anty-powieści, malarstwa abstrakcyjnego i instalacji artystycznych, którymi zachwycał się świat, był taki, jak do własnego dzieciństwa. To nie były dla niego rzeczy nowe, pionierskie tylko naiwne.
Z całego serca… przepraszam, z całego mózgu, zachęcam do lektury tego wyrafinowanego a śmiertelnego ciosu zadanego awangardzie lat sześćdziesiątych. To jest popis wybitnej inteligencji i zarazem prawie niezauważalnej - diabelskiej. Utwór można przecież potraktować jak niezobowiązującą retrospekcję, ot, sielski obrazek z lwowskiego dzieciństwa, a ustępy o sztuce nowoczesnej jako nieistotną dygresję.
skrzat:
Załoga rakiety, która lądowała awaryjnie na planecie Eden, zauważyła ślady cywilizacji. Podczas rekonesansów razem z kosmonautami oglądamy plastycznie opisane miejsca: roślinną fabrykę, produkującą bez końca rzeczy, które wyglądają na buble, ogromne, cylindryczne cmentarzysko, klaustrofobiczne miasto, ale przede wszystkim ze zgrozą odnotowujemy, że na planecie trwa masowy mord. Eden przypomina wielki grób. Ziemianie gubią się w domysłach, próbują dopasować to, co widzą, do ziemskich doświadczeń – w pierwszym odruchu chcą opowiedzieć się po stronie prześladowanych, wspomóc ich posiadanym arsenałem. Czy mają do tego prawo? Czy pomogą w ten sposób komukolwiek? Czy nie zaszkodzą sobie?
„Eden” zapowiada się początkowo na „międzyplanetarną robinsonadę”: mamy utalentowanych rozbitków, dysponujących wiedzą i umiejętnościami, nieznany świat, który można eksplorować, perspektywę kontaktu z cywilizacją, otrzymania pomocy. Szybko jednak ten nastrój rodem z Juliusza Verne’a ustępuje; atmosfera się zagęszcza. Pojawia się niepewność, niepokój, oczekiwanie czegoś nieuchwytnego – a każde nowe odkrycie budzi nieokreśloną grozę. Lem tworzy sugestywne opisy Edenu, duszne, przytłaczające; wszystko wręcz krzyczy, domaga się, by nie wnikać głębiej, by pozostawić sprawy swojemu biegowi. Krok po kroku zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki. Planeta i jej władze na wiele sposobów okazują, że intruzi nie są mile widziani.
Książka niesie liczne ostrzeżenia: nie tylko przed nadmiernie optymistyczną wizją ewentualnych kontaktów z Obcymi, ale przede wszystkim przed tym, co ludzkość może zgotować sobie sama: przed manipulowaniem językiem przez władze, przed kontrolą nad każdym aspektem życia obywateli, starannym izolowaniem ich od wpływów zewnętrznych (w chwili wydania wszystko to nasuwało z pewnością skojarzenia ze stalinizmem), czy wreszcie przed eksperymentami biotechnologicznymi (co z kolei nam wydaje się aktualne). „Eden” powstał w 1958 roku, a bardzo niewiele o tym świadczy. Ot, w rakiecie jest biblioteka wypełniona książkami, obrazy z życia planety utrwalane są na taśmie filmowej, a podczas rozmów z Obcym w użyciu jest tablica i kreda. Całość nadal jednak robi ogromne wrażenie oryginalnością i śmiałością wizji; budzi podziw swoją przenikliwością i uniwersalnym przesłaniem.
skrzat:
Bajka i anty-bajka
Wydane w 1964 roku „Bajki robotów” to zbiór opowiadań napisanych w konwencji baśni, w których narratorami i bohaterami są roboty. Dla wielu czytelników „Bajki robotów” są tylko książką dla dzieci, kojarzoną z lekturą szkolną. I na pewnym literalnym poziomie tak jest. Ale jednocześnie jest to pozycja dla wyrobionego czytelnika, który doceni misterną grę autora z odbiorcą, odnajdzie niuanse, smaczki. I to, że polski autor już w latach 60. XX wieku połączył sf z fantastyką w dzisiejszym rozumieniu. Można pokusić się o wniosek, że w tej książce Lem wyprzedził zdecydowanie trendy literackie o niemal pół wieku.
W „Bajkach robotów” ujawnia się swoiste poczucie humoru autora, który pozornie opowiada bajki (czy baśnie), które okazują się anty-bajką. Czyni to w sposób mistrzowski, nie widać szwów, ani łączeń. Już tytuł wskazuje na nowatorstwo i odświeżoną formę baśni. Jest połączeniem dwóch niemal wykluczających się słów: bajki o i dla robotów. Istot mechanicznych, na wskroś nowoczesnych, a jednocześnie posiadających tradycję, ba! nawet swoistą mitologię. Takie połączenie było pionierskie i co najmniej zaskakujące.
W tradycyjnym rozumieniu bajka, jako utwór literacki, miała za zadanie przekazywać morał lub w jaskrawy sposób ukazywać szkodliwość pewnych zachowań (jak bajki La Fontaine’a czy Krasickiego). Jej bohaterami były zazwyczaj zwierzęta, jako nosiciele określonych, właściwych ludziom, cech: sprytu, zarozumialstwa czy głupoty. U Lema jest to raczej forma baśni, z całą fantastyką baśniową, zwrotami „dawno, dawno, temu” i istotami pojawiającymi się w baśniach. Mimo metalowych ciał, to postacie dobrze nam znane z dzieciństwa: smoki, królowie, księżniczki, druciarz, który zastąpił tu wiekowego Szewczyka, i jego zła żona. Lem łączy tradycje z nowoczesnością: rycerz zmienia się w elektrorycerza Mosiężnego, smok w elektrosmoka, z którym na dodatek walczy maszyna cyfrowa. Blaszane roboty nie są wolne od wad swoich twórców, są chciwe, głupie, pełne strachu bądź pogardy, też chcą kochać i są zdradzane.
Tym, co zdecydowanie odróżnia lemowskie bajki od tych klasycznych jest brak szczęśliwego zakończenia. Tylko jedna bajka kończy się zwrotem „żyli długo i szczęśliwie”, w pozostałych cnota nie zwycięża i kończą się smutno i niesprawiedliwie. Lem tworzy swoistą definicję anty-bajki: „(…) z czego zaraz widać, żeśmy prawdę opowiedzieli, nie bajkę, albowiem w bajkach cnota zawsze zwycięża”.
Anty-bajka jest pomysłem i zabawą autora z tradycją, a jednocześnie realizowaniem własnej myśli. To próba zerwania ze schematami, z pierwowzorami, skupienie na wyobraźni i żonglerce elementami przynależnymi klasycznej bajce. Autor łączy przeciwieństwa (też oksymoron): tradycja - nowoczesność, silne metalowe ciała – słabość charakterów, morał – brak morału, tradycyjne postacie bajkowe – ale myślące jak nowoczesne maszyny. Lem odświeżył tradycyjne pojęcie bajki, bohaterom podarował nowe kostiumy, pozwolił działać w zgodzie z mechaniczną naturą. Autor nie sugeruje, że świat jest biały czy czarny, ale pełen szarości, a i szczęśliwe zakończenia bardzo rzadko się zdarzają. Jednocześnie uwidacznia się niezwykły talent Lema do pokazywania prawdy o człowieku i o wszechświecie, nawet jeśli istota ludzka ukryta jest głęboko w blaszanym ciele robota.
Gorąco polecam.
skrzat:
Obcy i człowiek. „Człowiek z Marsa”
Z debiutami bywa różnie. Z „Człowiekiem z Marsa” Stanisława Lema jest akurat tak, że książka sama w sobie nie do końca się broni, nie zwiastuje również geniusza. To dość przeciętna historia – warto ją jednak dzisiaj czytać, znając późniejsze powieści Lema. Była to moja pierwsza powieść tego autora – chciałabym na nią teraz spojrzeć z perspektywy przeczytanych wszystkich innych. Jak wypada? Co w niej jest? Jak się ją czyta ze świadomością próz późniejszych?
„Człowiek z Marsa” ukazywał się w odcinkach w 1946 roku. Na pierwszy rzut oka nic w nim szczególnego: sztafaż rodem z powieści sf epoki. Oto tajemniczego bohatera zgarnia z krawężnika samochód, kierowca przekonany, że spotkał umówionego człowieka, nasz bohater – że Nowy Jork wcale nie jest taki zły, skoro może dostać podwózkę. Niedawno przeprowadził się z Chicago, jest dziennikarzem bez wielkich szans na znalezienie nowej pracy, raczej ponury typ. W tle jakaś sugestia traumy, ale bardziej w rodzaju tych spotykanych w kryminałach noir niż tego, co znamy z późniejszego „Powrotu z gwiazd”. Samochód wiezie więc bohatera, bardziej istotnego tu jako obserwator-narrator niż ktoś, na kim skupia się akcja, do tajnego laboratorium, gdzie badany jest tajemniczy byt pozaziemski.
Tu zaczyna się problem, zasadniczo dwojakiej natury: zawiązania akcji (trudno się oprzeć wrażeniu, że ledwo naszkicowany bohater to porte-parole czytelnika, ale przez to z kolei trudno uwierzyć w motywy, jakimi kierują się naukowcy przyjmując go do zespołu) i samego motywu głównego. Marsjanin, on to bowiem jest tym pozaziemskim bytem harcującym w laboratorium, dany nam jest bezpośrednio: widzimy go, co na tle późniejszych Obcych Lema nie jest wcale normą. Oprócz wyposażonych w macki niebiałkowych kosmitów, jakich spotyka Ijon Tichy tu i ówdzie, i żyjących w galaktyce far, far away w strachu przed ludźmi robotów, to ten jedyny Obcy, jakiego Lem daje nam poznać bezpośrednio. Łatwo ulec złudzeniu wspomnianemu sztafażowi i powiedzieć, że ot, to fantazja na wellsowskie tematy – a gdyby tak zboczyć z tego utartego szlaku? Jak wygląda ów Obcy na tle innych Lemowskich wyobrażeń?
Ta „obcość” rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Wielkim obcym fabuły – jeśli zrezygnujemy z traktowania tła tylko jako pewnego wybiegu, ustawiającego akcję – są tu same Stany Zjednoczone. Bohater czuje się obco w nowym mieście i obco w zmienionej rzeczywistości: jest tuż po wojnie, właśnie skapitulowała Japonia. Oczywiście, Nowy Jork jest dużo bardziej naturalną scenerią do przeprowadzenia inwazji kosmitów niż na przykład Koluszki, niemniej wydaje się, że kontakt bohatera z tym, co obce, zaczyna się już na pierwszej stronie, zanim w ogóle trafi przed prezydium wybranych spośród ludzkości naukowców. Podobnie jednak jak Londyn ze „Śledztwa” czy środkowa Polska ze „Szpitala Przemienienia”, tak i ten Nowy Jork oddziałuje też obco na czytelnika – w tym sensie intuicje dotyczące umowności tła jak najbardziej podzielam – co widać choćby w brzmiących dziś zabawnie okrzykach bohatera „chłop znał jujitsu – było to fatalne” oraz „jakem reporter USA!”.
Sam Obcy, ów „człowiek z Marsa” z człowiekiem nie ma za wiele wspólnego. A jednak bohaterowie traktują go dla porządku jak człowieka, czy przynajmniej jak istotę humanoidalną, niezależnie od wyglądu zewnętrznego, przywodzącego na myśl Daleka. Próba skontaktowania się z nim, w zestawieniu z późniejszym wykorzystaniem tej samej techniki w „Solaris”, wypada zbyt prosto, niemniej opozycja tego, co „ludzkie” i „nieludzkie” sprawia, że warto spojrzeć uważniej na „Człowieka z Marsa”. Uznanie przedstawiciela obcej cywilizacji za osobę – uznanie ante factum – sprawia, że wszystkie zgrane chwyty, jak chociażby chęć eksperymentowania na zdobyczy/jeńcu wypada co najmniej dwuznacznie moralnie.
Inni bohaterowie, czyli naukowcy, z jednej strony stanowią głównie postaci tła (choć nie sposób nie zauważyć, że to rozegranie „typów” powróci później w „Edenie”), z drugiej są okazją do spojrzenia, w jaki sposób ów typ naukowca u Lema wyewoluował. Ci naukowcy bywają strachliwi i interesowni, są wśród nich niezłomne moralne autorytety – są też ludzie po prostu ciekawi, co będzie. Nie są jeszcze na tyle hermetyczni, żeby nasz główny bohater nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiają (co przydarzy się przecież i Markowi Tempemu z „Fiaska”, i pilotowi z napisanych wkrótce po „Człowieku...” „Astronautów”). Nie ma tu jeszcze tej bariery, na którą natkną się w kontakcie ze światem zaawansowanej nauki inni Lemowscy bohaterowie – przy czym i nauka ta nie jest jeszcze tak zaawansowana.
Widać zatem w „Człowieku z Marsa” pewną ścieżkę, którą później autor podąży. Czyta się dzisiaj tę powieść specyficznie: bo nie jest to debiut wybitny, niektóre tropy – jak choćby prostota Kontaktu z Obcym – Lem później jednak rozwinie i pogłębi. I w tym chociażby leży wartość tej książki dla czytelnika. Przy czym, jak sądzę, nie jest to książka, od której należałoby faktycznie zaczynać przygodę z pisarstwem Lema.
skrzat:
Czy to Doktor? Nie, to Ijon Tichy.
O „Dziennikach gwiazdowych”, „Kongresie futurologicznym”, „Wizji lokalnej” i „Pokoju na Ziemi”
Ijon Tichy to nie tylko właściciel odrapanej rakiety i zamku w Szwajcarii, podróżnik-sybaryta i poszukiwacz odpowiedzi na pytanie, czym, u licha, są sepulki. To przede wszystkim probierz przemian, jakie zachodziły w pisarstwie Stanisława Lema.
Poznajemy Tichego bardzo wcześnie, bo już w „Dziennikach gwiazdowych” – trochę satyrze na „poważne” sf, trochę testerze różnych pomysłów dotyczących zderzeń międzygwiezdnych cywilizacji. Tichy to bohater naraz z zewnątrz i ze środka: to, co widzi na Ziemi – i planetach będących jej odbiciem – obserwuje często z pozycji nie-tubylca, bo na przykład wrócił po dwustu latach („Pokój na Ziemi”) albo przespał kilka dekad („Kongres futurologiczny”). A przecież zaczyna jako postać z ducha podobna do pojawiającego się w kulturze kilka lat później Doktora z serialu BBC „Doctor Who”. Czytamy o jego kolejnych podróżach i podśmiewamy się z tego, że zgubił latarkę, wołowina zaćmiewa mu słońce, orbitując wokół rakiety, a wpadłszy w wir czasowy napotyka 140 wersji siebie.
Tyle tylko, że w kolejnych podróżach widać już zarys tego, kim Tichy się stanie – wcale nie humorystycznym dodatkiem do twórczości Lema (bo przecież to, że coś jest śmieszne, nie znaczy jeszcze, że jest niepoważne, jak pisał Pratchett). Uświadomiwszy sobie bowiem już na wstępie, że Tichy jest narratorem niegodnym zaufania – wszak przedmowę do „Dzienników...” pisze astrozoolog, profesor Tarantoga, a astrozoolodzy już zdążyli się w „Obłoku Magellana” dorobić statusu najbardziej zmyślających naukowców lemowskiego uniwersum – mamy wątpliwości, co tak naprawdę kryje się nawet w tych najzabawniejszych przygodach Tichego.
Podejrzanie często broni się on przed zarzutami o zmyślanie – aż w „Wizji lokalnej”, będącej dekonstrukcją podróży XIV musi się przyznać do błędu. Spróbuje też ten błąd naprawić, ruszając ponownie na Encję, żeby przekonać się, jak to z kurdlami było. Wpadnie w wir walki między dwoma wrogimi cywilizacjami, zamieszkującymi jeden glob – motyw w twórczości Lema obecny bodaj od „Pamiętnika znalezionego w wannie”, a wraz z kolejnymi latami nabierający ostrości i stawiający coraz bardziej ponure diagnozy dla takiego świata. Ale przecież już w „Dziennikach...” znajdujemy opis wyprawy międzygwiezdnej rodziny Tichych – to tam Ijon zacznie wątpić, czy te nawarstwiające się absurdy jego relacji nie wskazują aby, że on sam nie istnieje?
I rzeczywiście, ten wczesny Tichy w pewnym momencie Lemowskiej twórczości już się ostać nie może. Rozważania o tym, że życie na Ziemi nie jest możliwe – snute przez różnych kosmitów, jakich w czasie swoich podróży spotyka – osiągają swój punkt kulminacyjny w „Kongresie...”, gdzie Ziemia taka, jaką chcą ją widzieć jej mieszkańcy, jest tylko złudzeniem. Można jednak jeszcze traktować „Kongres...” jako punkt przejściowy – na co wskazuje zakończenie. Do niego nawiązuje ostatnie zdanie „Wizji...”, w nim też możemy wyczytać, że przygody Tichego dotarły do miejsca, z którego już nie da się wrócić. Tichy zaczyna istnieć naprawdę: wkraczając w świat dużo mroczniejszy, taki, który jeśli da się wyśmiać, to z dużym trudem.
W ten sposób zresztą są prozy o Tichym przez cały czas komentarzem do rzeczywistości (nie tylko na poziomie tego, co widzi Tichy, ale i tego, co my jako czytelnicy dostrzegamy). Dzisiaj wyraźniej można zobaczyć pewne kwestie: chociażby rozwój medycyny czy informatyki sprawia, że już z nieco mniejszym rozbawieniem obserwujemy to, co dzieje się między wierszami kolejnych dziwnych spotkań Tichego z Kosmosem. Gdzie znajdziemy się w przyszłości? Czy to, co umożliwia nam technologia, zawsze jest dla nas korzystne? Na jakiej podstawie uważamy, że człowiek to wzór istnienia w Kosmosie? Kim jest „Inny” i jak się z nim porozumieć? „Wizja...” odpowiada zresztą, że możemy w ogóle nie zrozumieć inności – „Pokój...” pokazuje, jak wielkiemu złudzeniu ulegamy, skoro „Inny” może tkwić w nas samych.
Ciekawie też wypada wątek podróży i powrotów Ijona na Ziemię. W „Dziennikach...” lubi on jeszcze osiąść na stałe w swoim domu, który jest mu trochę, jak w przysłowiu, twierdzą. W „Kongresie...” niechętnie wraca na Ziemię, która jest miejscem dość paskudnym, nękanym różnymi plagami, z którymi przywódcy i naukowcy nie umieją sobie poradzić (tak, w „Kongresie...” nauka jest może bardziej jeszcze bezradna, a na pewno bardziej karykaturalne stosuje metody, niż w epopei o tym, jak potrafi zawieść – w „Głosie Pana”). W „Wizji...” pada ofiarą ziemskich mechanizmów, których nie rozumie – wydaje się, że już nie wróci, ale jednak zjawia się na Ziemi ponownie; po to tylko, żeby paść ofiarą innych zakulisowych działań współ-Ziemian.
Czyta się dzisiaj opowiadania i powieści o Ijonie Tichym, dostrzegając ich strukturę, często podkreślającą paradoksy bycia człowiekiem, ale i pokazującą, w jaki sposób od żartu z drugim, poważnym dnem można dojść do bardzo poważnej analizy mechanizmów społecznych.
Nawigacja
[#] Następna strona
Idź do wersji pełnej