No to coś dla Q, w końcu karnawał
Eeee, wprowadzenie tej pani - choć niezgorzej była nawet grana - uchodzi zwykle za symptom ostatecznego intelektualnego upadku
"StarTreka" po śmierci Roddenberry'ego, więc - doceniając Twoje intencje - na film nawet patrzeć nie chcę...
ps. Wrócę jeszcze na wyspę
...
Taki nawiasik o właścicielu tej wyspy:
Natchnienie do namalowania „Wyspy umarłych” znalazł w Ponzy.
Pewna pani, która miała szeroką duszę i musiała ją czymś wypełnić, dręczona wielką melancholią, którą musiała czymś uciszyć, zamówiła u Bocklina „najbardziej romantyczny obraz, jaki kiedykolwiek został na świecie namalowany”. I naprawdę trudno powiedzieć, by Bocklin zawiódł jej oczekiwania.
Bocklin lubił powielać, i to kilkakrotnie, własne obrazy. „Wyspę umarłych” namalował w pięciu wersjach. Cyprysy stają się na nich coraz mniejsze, skały coraz większe. Uszczuplone zostaje coraz bardziej to życie na wyspie umarłych, o ile w odniesieniu do cyprysów można mówić o życiu. Obok wejścia do jednego z grobowców, po prawej stronie, na dole skały spadającej stromo w dół Bocklin umieścił swoje nazwisko w postaci samych inicjałów, jak to zazwyczaj robił: „A. B.” Kiedy już wzniósł tę swoją wyspę i rozpostarł wokół niej bezmiar morza, zarezerwował sobie jeden z grobowców, w którym chciał zamieszkać po śmierci, a może już za życia.
Z Alberto Savinio: Arnold Bocklin
Warto dodać, że "Wyspa..." ta zrobiła sporą karierę w SF (a raczej w małoSFowych utworach SFowców). Inspirowane nią były "Balsam długiego pożegnania" Huberatha i...
"Wyspa Umarłych" Zelazny'ego...
"Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem.
- Domyślam się, po co przyszedłeś - powiedział. - Ipòlito powiedział ci o Wyspie Umarłych?
- Nie. Ipòlito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc.
- Nie wiem, czy potrafię. - Spojrzał badawczo na Lorenzo. - Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm.
- Tak?
- Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę.
- Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine.
- Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych.
- Byłeś na niej?
- Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi.
- Jak ją rozpoznać? - Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności.
- Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła.
- Nic zza tych murów nie widać?
- A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste.
Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.
- Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje - powiedział Bòcline. - Pokażę ci Wyspę Umarłych.
Lorenzo bystro spojrzał na niego.
- No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem.
- Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
- To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek.
Obrazy Bòcline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko.
- Piękne te obrazy.
- Ona tam teraz jest.
- Kto?
- Mònica, twoja żona.
- Na tej wyspie?
- Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych.
- Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek.
- Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią.
- Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę?
- Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej.
- Jak ją odnaleźć?
- Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babòn.
/.../
Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja.
Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?", pomyślał Lorenzo.
Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bòcline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babòn osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bòcline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też.
Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr.
Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi - rybaków na nocnym połowie, później znalazł się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babòn.
Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku.
Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi.
W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bòcline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru pół-hermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży - niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza.
Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bòcline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać", pomyślał.
Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach."Huberath
"Stworzyłem kiedyś Wyspę Umarłych Böcklina, żeby zaspokoić kaprys grupki klientów, których nigdy nie widziałem. Strzępy muzyki Rachmaninowa tańczyły mi w głowie jak widmowe cukierki. To była ciężka praca. Przede wszystkim dlatego, że jestem istotą myślącą głównie obrazami. Zawsze gdy myślę o śmierci, to znaczy często, bardzo często, mój umysł wypełniają dwa obrazy. Pierwszym z nich jest Dolina Cieni - wielka, ciemna rozpadlina zaczynająca się między potężnymi, kamiennymi dziobami pokrytymi darniną, które, im dalej sięgasz wzrokiem, giną stopniowo w szarzejącym mroku, aż wreszcie stajesz twarzą w twarz z absolutną czernią międzygwiezdnej pustki, bez gwiazd, komet, meteorów, niczego; drugi to Wyspa Umarłych, szalony obraz Böcklina przedstawiający miejsce, które przed chwilą widziałem we śnie. Wyspa Umarłych jest bardziej złowieszcza. Dolina zdaje się nieść ze sobą obietnicę spokoju. Może mam takie wrażenie tylko dlatego, że nigdy nie projektowałem i nie budowałem Doliny Cieni, pocąc się nad każdym detalem i akcentem wstrząsającego krajobrazu. Natomiast zdarzyło mi się wznieść, pośród delikatnego skądinąd piękna Edenu, Wyspę Umarłych, która wypaliła piętno w mojej świadomości. Nie tylko nie mogłem o niej zapomnieć, ale stałem się jej częścią, tak jak ona była częścią mnie.""Jeśli ten ktoś chciał mi zrobić krzywdę, wabienie mnie na Wyspę Umarłych było z jego strony zupełnym idiotyzmem. Chyba że nie wiedział o mocy, jaką mam, gdy stawiam stopę na jednym ze zrobionych przez siebie światów. Jeśli wrócę na Ilyrię - świat, który stworzyłem przed wiekami, świat, który podtrzymuje Wyspę Umarłych, moją Wyspę Umarłych - wszystko będzie moim sprzymierzeńcem.""- Czy wiesz, gdzie leży Wyspa Umarłych? - zapytał.
- Tak, na świecie, który kiedyś zrobiłem."** jak? wyjaśnienie (pikne, nie?
zielona magia, mówiąc Mistrzem... zwł., że dysponujący tą samą mocą
szwarccharakter zwie się Gringrin):
"Ukończyłem trzydziestoletni trening, a następnie przez dwadzieścia lat terminowałem w fachu, który dał mi fortunę. Jestem jedynym Ziemianinem w tym interesie. Inni światobraziści są Pei'anami. Każdy z nas nosi imię jednego z Pei'ańskich bóstw. To pomaga w pracy. Unikalnie i kompleksowo. Wybrałem Shimbo - albo on wybrał mnie - ponieważ wyglądał na człowieka. Uważa się, że dopóki żyję, on przebywa w fizycznym wszechświecie. Kiedy umrę, powróci do szczęśliwej nicości i pozostanie w niej do czasu nadania Imienia komuś innemu. Gdy noszący Imię wchodzi do świątyni Pei'an, jego bóstwo zaczyna płonąć - na każdym ołtarzu galaktyki. Nie rozumiem tej więzi. Tak naprawdę nie rozumieją jej nawet Pei'anie."Tam też - oczywiście - na Wyspę można dotrzeć:
"Minąłem księżyc, mroczny kolos świata wchłonął wszystkie gwiazdy. Zwalniałem. Włączyły się systemy kontrolujące, wszedłem w górną część atmosfery i znów powoli dryfowałem. Wizerunek księżyca w zwierciadłach setek jezior, monety na ciemnym dnie fontanny.
Włączyłem detektory, żeby zlokalizować źródła sztucznego światła. Nic. Nad horyzontem pojawił się Flopsus szukający towarzystwa swoich braci. Po godzinie widziałem już wyraźne zarysy kontynentów. Wysłałem pamięć i uczucia na pomoc wzrokowi i przejąłem stery.
Zbliżałem się do celu jak wielki liść szybujący majestatycznie z gałązki na trawę. Od jeziora Acheron i jego Wyspy Umarłych dzieliło mnie jakieś sześćset mil.
Daleko w dole pojawiły się chmury. w ciągu następnych minut zbliżyłem się do celu o czterdzieści mil, nie tracąc prawie wysokości. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety.
Wszedłem w strefę prądów atmosferycznych, przez jakiś czas zmagałem się z nimi, ale w końcu musiałem się poddać i zejść w dół o parę tysięcy stóp.
Przez następne godziny płynąłem powoli na północny zachód. Opadłem do pięćdziesięciu tysięcy stóp, a od celu dzieliło mnie ponad czterysta mil. Rozmyślałem o detektorach czekających na mnie na powierzchni planety.
W ciągu kolejnej godziny straciłem dwadzieścia tysięcy stóp i zyskałem siedemdziesiąt mil. Póki co, wszystko szło jak po maśle.
Na wschodzie wstał fałszywy świt. Przyśpieszyłem, żeby znaleźć się pod nim. Jakbym tonął w oceanie, biała woda w czarnej.
Goniło mnie światło. Uciekałem. Przebiłem się przez ścianę chmur i sprawdziłem pozycję. Jak daleko do Acheron?
Ze dwieście mil.
Dogoniło mnie światło, wyprzedziło, odeszło.
Opadłem na piętnaście tysięcy stóp; czterdzieści mil. Wyłączyłem kolejne obwody. Krążyłem na trzech tysiącach, gdy zaczął się prawdziwy świt.
Wisiałem jeszcze przez dziesięć minut, a potem opadłem, znalazłem polanę i wylądowałem.
Na wschodzie eksplodowało słońce, sto mil do Acheron. Plus minus dziesięć. Otworzyłem kopułkę, włączyłem system autodestrukcji, zeskoczyłem na ziemię i zacząłem biec.
Tratwa runęła, błysnęły blade płomienie. Zwolniłem, ustaliłem pozycję i ruszyłem w stronę drzew."Zelazny
Ale, że
Wyspa Umarłych tonie w jeziorze Acheron (znów Zelazny) ruszajmy dalej... Może zwalczając magię zieloną -
czarną?
I Just Got To Know - Sam Maghett (Magic!!!)O magiku
:
http://en.wikipedia.org/wiki/Magic_Sam