Dyskutowana wyżej Deklaracja wydaje się być wyrazem potężnej indolencji podpisujących się pod nią: umysłowej w ogóle, moralnej w szczególności. Bozia dała, bozia weźmie- tylko stać i patrzeć. W ten sposób pod dywanik zamiata się problemy takie, jak np. dziewczyny umierającej w hospicjum na raka w potwornych cierpieniach, proszącej o śmierć odwiedzającą ją matkę, która też cierpi niesłychanie przez to i całe bliskie umierającej otoczenie. Na domiar tym cierpieniom dziewczyna zostawi na świecie córkę (i wdowca), bo nowotwór rozpanoszył się niepostrzeżenie w trakcie ciąży, a jak przeprowadzono cesarskie cięcie- bo wydawało się, że ciąża wykańcza dziewczynę- szybko stało się jasne, że nie ma już dla niej szans. Lekarz dziewczyny, który nie pokwapił się zlecić badań stosownych ze względu na ciężki (ciągłe wymioty, nieprzyjmowanie pokarmu, znaczny spadek wagi; dziewczyna od lat miała problem z żołądkiem i rak żołądka z wieloma przerzutami ją teraz zabija) przebieg ciąży, to pospolity, katolicki dewot. I co ten pan ma jej teraz do zaoferowania? Modlitwę i zapewnienie, że Dobry Bóg jej będzie słuchał?
Deklaracja to jest degrengolada i intelektualne dno pod płaszczykiem wzniosłych frazesów. To jest deklaracja moralnej bezradności, wyraz wiary kojącej sumienia tych, którym brak ducha gdy stają w sytuacji najtrudniejszych decyzji. Wyryta w kamieniu, ogłoszona na Jasnej Górze, aby za sprawą tej patetycznej oprawy podpisani mogli się w słuszności jej słów utwierdzić.
Bełkotliwość tego tekstu może być nawet śmieszna, ale moralna jego wymowa budzi głęboki niesmak.