W każdym razie zmierzam do tego, że liczy się efekt. W przypadku mego zdania o bezwarunkowej aborcji na życzenie efektem jest istnienie podziemia aborcyjnego, skrobanek, brudnych łap i dusz, męki i śmierci kobiet oraz dzieci ulicy.
To brzmi odrobinę niezrozumiale. I od kiedy dokonywanie czegokolwiek
w majestacie prawa oczyszcza
łapy i dusze?
Poza tym, dość zabawnie te próby wyrysowania granicy - tu człowiek, a sekundę wcześniej jeszcze nie - wyglądają. Brzmi to trochę, jakby podstawą do dopuszczenia dokonywania likwidacji płodu było pewnego rodzaju przekonanie - prawdziwa rekurencja - że płód nie jest człowiekiem (
normalnym, takim jak my), ponieważ nim nie był wcześniej. Jedyna różnica polega na tym, że Kowalskiemu głowy tłuczkiem rozwalić nie mogę, bo jest ten Kowalski wplątany w sieć znajomości, rodzinnych powiązań, że ma pracę albo i nie, chodził do jakiejś szkoły albo umie już mówić - słowem, pobył sobie człowiekiem przez jakiś czas. Kiedy ulegnie wypadkowi, to nadal zrobić tego nie mogę - bo wygląda jak człowiek, więc był człowiekiem. Nawet, jeśli w żaden sposób nie będzie mógł już samodzielnie funkcjonować - jego rodzina zapewne nadal będzie go chciała leczyć, przez wzgląd na to, że był i w nadziei, że znów tym człowiekiem (pełnoprawnym) się stanie.
Kiedy ten sam Kowalski w przypływie złości z powodu słonawej zupy przypadkiem trafi żonę (i resztę rodziny) swoją patelnią, skutkiem czego będzie śmierć, to przecież zabić go też nie wolno (choćby i
w majestacie prawa) - bo jest człowiekiem, czyli się urodził. Takie narodziny nagle nabierają wielkiego znaczenia, z zupełnie bezwartościowych (Nie ma lewej ręki? Do kosza!) stając się prawie świętością.
A gdyby tak - dajmy na to - istniała możliwość cofnięcia (wiemy, że jej nie będzie) tego Kowalskiego ze stanu po do stanu przed?