Może nie tak
właśnie, ale relatywnie niedawno (wtedy. co wrzuciłem cytat z

) zmierzyłem się (z jedną z nich po raz wtóry) z powieściami
Grega Egana i
Petera Wattsa, głoszonych często godnymi następcami Lema.
Cóż... Obie te powieści znalazłem rozczarowującymi, ale z odmiennych przyczyn i na odmiennym poziomie.
Eganowa "Diaspora" skojarzyła mi się z tym niesławnym "Call Me Joe" Andersona, co to zaczyna się od dość klimatycznej kosmonautyki, a kończy na nap*** tubylczych form życia maczugą, bo wręcz znakomicie się zaczyna, a potem w podobny idiotyzm wpada.
Znaczy: póki mamy tam obraz życia postludzkich bytów, to wypada to wszystko dość przyzwoicie i prawdopodobnie (acz i nieco naiwnie - jak świat dorosłych oglądany oczami dziecka - i b. skrótowo, bo autor oferuje nam sporo fascynujących szczegółów technicznych, ale nie próbuje nawet zastanawiać się zbyt serio nad codziennym funkcjonowaniem tego postludzkiego świata, jego wewnętrznych zależności, ograniczając się do pokazania jakichś udoskonalonych wersji współczesnych forów i portali podniesionych do poziomu wirtuali

... i w sumie go rozumiem, że nie próbował), miejscami wybitnie.
Z tym, że to jest klasyczna hard SF - naukowo bywa, że imponuje, literacko nie powala... do pewnego momentu... wizja zagłady ostatnich biologicznych ludzi na Ziemi (acz mająca u podstaw pewne naiwności - o tym później), jest całkiem mocna literacko, jak na gatunkowe standardy SF - to jest poziom opowiadań Clarke'a czy niektórych scen z "Obłoku...".
I tu pomału zaczyna się kończyć to co dobre - w międzyczasie dostajemy inkorporowane w tekst starsze "Dywany Wanga" (mają swoje wady, ale są jednym z lepszych opowiadań SF jakie znam), ale zaraz po nich zaczyna się równia pochyła... Dokonane jest bowiem odkrycie kolejnej planety, będącej produktem niesłychanej kosmicznej inżynierii (która czy to ją stworzyła, czy na poziomie submolekularnym przekształciła) i dzięki niemu zaczyna się ten, tak zachwycający Dukaja rajd przez kolejne wszechświaty o odmiennych zestawach praw. Tylko, że jest to opisane b. naiwnie. Nie zrozumcie mnie źle -
warstwa naukowa (matematyczno-fizyczna) jest b. solidna, ale to co się z niej rodzi jest śmieszne i toporne - czy życie bazuje na ciężkiej wodzie, czy zrodził je sześciowymiarowy wszechświat, zawsze wpisuje się w schemat
samożywna roślina-cudzożywne zwierzę-istota rozumna, z którą można pogadać. (Owszem, wiem, że istnieją hipotezy egzobiologiczne zakładające powszechność tego schematu, ale jak już się wymyśliło maszynowe życie i będące produktem naturalnej ewolucji biochemiczne komputery o wyglądzie
Płytek Wanga to można się było potem lepiej postarać.) Przy czym jedni z tych rozumnych są dość odrażający - b. mądrzy niby, a cały ich pomysł na autoewolucję był taki, by przeprogramować swój świat w taki sposób by wszystko samo im do gęby lazło - cywilizacja pasibrzuchów i - w sumie - okrutników (to co w "Dziennikach.." było o hańbie pożerania innych). A wszystko już po tym, gdy jeden z bohaterów twierdził, że im wyższa rozumność, tym większa etyka.
Ponadto... Egan, by bohaterów w ów rajd posłać, pozwala sobie na rzecz godną - góra - czytadeł Davida Webera, podrasowuje znaną nam fizykę w ten sposób, by się okazało, że zagłada starej ludzkości - tym spowodowana, że niby gwiazd kolizje zachodzą szybciej niż zakładamy - to tylko pierwsze z grożących kosmicznych nieszczęść, co bohaterów ręcznie w kierunku tytułowej diaspory popycha. (Owszem, nawet Noblista Saramago, że już o Ballardzie nie wspomnę, zsyłali na swe postacie rozmaite wydumane klęski, ale istotne jeszcze do czego się ich używa, tu służą za prostacki pretekst fabularny.)
Przy czym nie twierdzę, że "Diaspora" - choć tak surowo ją oceniam - jest kompletnie bezwartościowa. Jej autor ma spore pojęcie o naukach ścisłych, potrafi też we wczesnych rozdziałach zarysować niedoskonałą, ale przecież najlepszą w światowej SF, wizję tego co wyrosnąć może z ludzkości (kontynuacja myśli z 'GOLEMa..." i "Odysei..."), ciekawych pomysłów też ma dość by na kilka utworów starczyło, i to mu warto docenić. Tylko jakby w pewnym momencie temat wyraźnie go przerósł.
Wattsowa "Rozgwiazda" znów (najwyżej oceniona rzecz tego autora na Amazonie) czysto literacko wydaje się lepsza (trochę w niej przebłyskuje z kosmicznych klimatów "Pirxa..." z "Fiaskiem", na podwodne przełożonych, trochę z apokalips wspomnianego już Ballarda), ale mam wrażenie, że autorowi - usprawiedliwia go trochę, że młodym debiutantem był, Mickiewicz za młodu też lubił upiorność

- zamarzyło się
straśne czytadło stworzyć, w którym wszystko musi przerażać lub być drastyczne. No i dostajemy bandę scyborgizowanych degeneratów (Watts to niby tłumaczy, adaptatywnością ich psychik - niby tyle przeszli, a się nie rozsypali, dziwne jednak, że na kosmonautów zrównoważonych się bierze), opisanych jednak b. płasko (jakaś wieczna ofiara dorastająca do roli kata, jakiś pedofil - miało być odważnie, a wyszedł standardowy wariat w stylu thomasowoharrisowym o rozdwojonej jaźni, jakiś agent-psychopata z licencją na zabijanie) zatrudnionych przy pozyskiwaniu energii z podmorskiego ryftu, którzy właśnie trochę po pirxowemu pracują, a trochę po ballardowemu w izolacji wariują, i przy okazji telepatię odkrywają (Watts to wyjaśnia nawet zmyślnie łącząc tezy penrose'owe z
efektem ganzfeld - no, serio traktować się tego nie da, ale
jako wyjaśnienie startrekowej psioniki jak znalazł

), i z potworami mają do czynienia. Potworów tych jest spora gradacja - oni sami, oceaniczne ryby co się gigantycznie rozrosły i atakować ich usiłują, korporacyjne bubki traktujące ich jak
mięso armatnie i życiem ludzkim szafujące dość bezlitośnie, wreszcie - mikroby z alternatywnej odnogi ewolucyjnego drzewa (inna biochemiczna budowa), które nie miały dotąd szansy na ląd wyleźć, a jak wylezą docelowo znane nam życie gotowe wyprzeć (one to z tymi rybami w symbiozie żyjąc odpowiadają za ich gigantyczne spotwornienie). Nie dziwota więc, że bohaterka główna, jedyna co się połapie o co w tym chodzi, w podzięce ludzkości za paskudne traktowanie (to ta co ofiarą była) metodą almanzorową to paskudztwo na ląd przywlecze. No, ogólnie teza jest taka, że ludzkość ohydna z natury i zgon się jej należy, ale mam wrażenie, że dość
gówniarsko dowodzona.
Przy czym rzecz fabularnie się rozłazi - nie ma typowej dla klasyków SF dyscypliny, nie ma Problemu centralnego, najpierw dzieje się to, potem co inksze, czytelnik miota się trochę jak zdeprywowani bohaterowie.
Literacko - jak na SF - całkiem sprawna, ale... właśnie... zatrzymuje się w sumie na poziomie ciut udoskonalonego horror-czytadła, w którym nie wiadomo o co chodzi (bo chodzi głównie o to, by czytelnika postraszyć i
zepatować, nic nadto).
Jednym słowem nie poruszyło mnie to nic, a nic, choć napisane poprawnie. No, dobra, jedna fajna rzecz tam była - smaczek iście dickowski, bohaterka składaniem rozgwiazdy z innych, pociętych na części, się bawiła. I druga - te myślące żele (
mózgi galaretyczne po naszemu

), które też w tej tragedii i apokalipsie mają udział, bo wytresowano je, by przedkładały prostotę nad złożoność (czyją stronę zatem wezmą w ewolucyjnym zmaganiu?

):
"- To jeden z tych inteligentnych żeli - odezwał się w końcu Ray.
- Inteligentnych żeli?
- Mózgoser. Wyhodowane komórki mózgowe na tacy.""- W ciągu ostatnich sześciu miesięcy ilość infekcji wirusowych w Internecie spadła o piętnaście procent dzięki instalacji inteligentnych żeli w istotnych węzłach wzdłuż szkieletu sieci. Cyfrowe wirusy praktycznie nie są w stanie zaatakować inteligentnych żeli, z których każdy posiada niepowtarzalną i zmienną architekturę systemu.""- Fundamentalista uniewinniony od zarzutu morderstwa po zniszczeniu inteligentnego żelu - wyrecytowała maszyna. - Użyte tagi...
/.../
- ...AI, procesy poznawcze i prawo.
/.../
- Aaa - skrót, bez technicznego języka - rozkazał stacji.
- Ofiarą sprawcy padł inteligentny żel wypożyczony na określony czas Centrum Naukowemu w Ontario i będący częścią otwartej wystawy dotyczącej sztucznej inteligencji. Oskarżony przyznał się do winy, oświadczając, że hodowla komórek nerwowych - stacja robocza zmieniła głos, wplatając gładko plik dźwiękowy w czytany artykuł - „to profanacja ludzkiej duszy".
- Powołani przez obronę biegli sądowi, włączając w to inteligentny żel z Uniwersytetu Rutgersa, z którym połączono się online, zeznali, że hodowle neuronów nie mają wykształconych struktur śródmózgowia niezbędnych do odczuwania bólu, strachu, czy też instynktu samozachowawczego. Obrona utrzymywała, że pojęcie „prawa" zakłada ochronę jednostki przed niepotrzebnym cierpieniem, a jako że inteligentne żele są niezdolne do przeżywania cierpień, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, nie przysługuje im prawo do obrony, niezależnie od ich poziomu samoświadomości. Wnioski te zostały zgrabnie ujęte w mowie końcowej obrony: „Samych żeli nie obchodzi, czy będą żyć, czy tez umrą. Dlaczego miałoby obchodzić to nas?". Od wyroku złożono apelację. Powiązany z kolejnym elementem tagami: AI i wieści ze świata."Watts, "Rozgwiazda" (oczywiście)
Ale one w sumie z życia wzięte

:
"Inteligentne żele
Inspiracją do stworzenia inteligentnych żeli, które koncertowo wszystko schrzaniły, były dla mnie badania prowadzone przez Masuo Aizawę, profesora z Tokyo Institute of Technology, którego sylwetkę przedstawiono w magazynie „Discover" z sierpnia 1992 roku. Połączył on wtedy ze sobą kilka neuronów, tworząc w ten sposób prototyp prostej bramki logicznej. Mam dreszcze na samą myśl o tym, czym może zajmować się obecnie.
Zastosowanie sieci neuronowych do nawigacji po skomplikowanym terenie opisał B. Daviss w artykule Robocar („Discover", lipiec 1992), który prezentuje dokonania Charlesa Thorpe'a z (a jakżeby inaczej?) Uniwersytetu Carnegie-Mellon."Ibid., ino posłowie
Podsumowując: mimo wszelkich mankamentów jest to czołówka współczesnej SF (z czego Egan koncepcyjnie lepszy), ale jak ktoś twierdzi, że godni następcy Lema i innych klasyków, to znaczy, że głód dobrej SF smak mu stępił. Jednak nie ten poziom. Lem ani strachami nie epatował i psychik ludzkich do komiksu nie sprowadzał, ani nie tworzył wizji tak boleśnie ułomnych (nawet jeśli ciekawych), wolał się żartem wykręcić, niż serio bzdury sprzedawać.