Ok, to żebyś nie uznał, że jestem kandydatem do powiększenia grona aniołków
, pochwalę szerzej to co pochwalić się da (pochwalę na tyle, na ile jest to możliwe)...
Otóż oglądając
"Star Trek II - The Wrath of Khan" coś zrozumiałem. Zrozumiałem dlaczego tak liczni fani "Star Treka" go kochają. Kochają, bo, mimo śmisznych mundurów (naprawdę, mogli zachować te z "ST - TMP"), jest on w sumie esencją oryginalnej serii w koncentracie
: emocjonujące walki, wyraziści Kirk i Spock i relacje między nimi, cudowne-a-nieprawdopodobne-urządzenie, pozaziemskie pasożyty, charyzmatyczny łotr...
Tam wszystko jest TOSowe (w dobrym, i złym znaczeniu tego słowa), i w dodatku skoncentrowane w 116 minutach. Meyer (znany mi skadinąd jako reżyser niezłego filmu "Nazajutrz", wiarygodnie straszącego wizją atomowej zagłady) doskonale wyczuł czym był stary "Star Trek" (w swej chwale, i w swej durnocie) i umiał to, ten klimat, oddać na dużym ekranie. Jego film jest po prostu w 100% TOSowy, jest koncentratem TOSu z jego wadami i zaletami, tak jak "ST: TMP" jest ekstraktem z najambitniejszych elementów TOSu, oczyszczonych z kiczu.
Nic wiec dziwnego, że "Gniew Khana" przypadł do gustu tym, którzy pokochali dawnego "Star Treka" takim, jakim był, podczas gdy "ST - TMP" tym, którzy chcieli widzieć go mądrzejszym.
Doceniam "ST II", w jego bajkowo-rozrywkowej klasie, choć:
-
primo - nie mogę traktować go jako "prawdziwej" fantastyki
naukowej,
-
secundo - nie zapominam, oczywiście, że był tryumfem gustów fanów i materializmu oficjeli z Paramountu nad gustem (zmęczonego ciagłym naginaniem się do oczekiwań masowej publiki) Roddenberry'ego, i powstał w efekcie nieładnej przepychanki na producenckim "stołku" (której celem było storpedowanie prób "udoroślenia" "ST"),
bowiem, mimo niechlubnego pochodzenia (i niewysokiego budżetu), okazał się dzieckiem nad wyraz udanym, i nakręcił koniunkturę na kolejne "Star Treki", w tym moje ukochane "ST - TNG".
Jest to zresztą - jak już wspomniałem - jeden z nielicznych startrekowych filmów mających zdolność docierania do szerszej widowni (świadczą o tym zarówno jego wysokie miejsca na listach fantastycznonaukowych kinowych "bestsellerów", jak i miłe słowa, których nie szczędził mu A.C. Clarke).
Co o tym zdecydowało? Fakt, że jest to bezpretensjonalna kosmiczna bajka, stanowiąca dość udaną konkurencję dla oryginalnych "Gwiezdnych wojen". Prosta, utrzymana w konwencji awanturniczego filmu o piratach (kiedy tytułowy szwarcharakter woła chrapliwie
"There she iss... There she iss..." na widok kosmicznej łajby Enterprise, brzmi to jak głos
Long Johna Silvera, lub jego papugi
), opowiastka, pełna smakowitych nawiązań do marynistycznego cyklu o Horatio Hornblowerze, operetek Gilberta i Sullivana (choćby te nieszczęsne
czerwone mundury) czy sztuk Shakespeare'a. Rzecz niezbyt mądra, lecz brawurowo zagrana, jak na "Star Treka" dość dopracowana od strony psychologicznej (np. ładny wątek starzenia się Kirka), w dodatku pełna niezwykłego witalizmu, który nasuwał mi silne skojarzenia z nie mniej witalnymi i barwnymi powieściami A. Bestera.
Po prostu pierwszorzędny film drugorzędny, stanowiący klasykę swego gatunku. Stosunkowo mało znany w Polsce, a szkoda. Nic naukowego
* w nim nie ma (podobnie zresztą jak w "Gwiezdnych wojnach" czy "Piątym Elemencie"), ale z czystym sumieniem polecam go wszelkim miłośnikom tego rodzaju spaceoperowej rozrywki. Fakt, że jest to rozrywka "z myszką", tylko dodaje jej uroku.
(Natomiast jak kto szuka dającej do myślenia
science fiction, nie ten adres.)
ps. najnowszy film Abramsa - wg. plotek zza Oceanu - ma być nakręcony właśnie w celu zdyskontowania sukcesu "ST II"
** (i też ma wpisywać się w ten nieszczęsny rozrywkowy nurt, tylko budżet dostał, dla odmiany, spory)...
No dobra, dość o
filmidle .
* poza jednym fajnym zagraniem trochę a'la Pirx
** inna rzecz, że ten sukces odbił się czkawką, bo nie dość, że spowodował, iż kolejne startrekowe filmy powielały rozwiązania z "ST II", nie z "ST - TMP", czyli już na starcie tworzone były jako czysta rozrywka, pozbawiona naukowego prawdopodobieństwa, w dodatku rozrywka niskobudżetowa (stąd, szukającym w "Star Treku" śladów mądrości, można polecić raczej wybrane seriale, niż filmy - tam znajdą), to jeszcze nastąpił wysyp licznych spaceoperowych imitacji cyklu hornblowerowskiego, z cykliszczem "Honor Harrington" na czele...