Polski > Konkurs "Książka za recenzję"

Konkurs "Książka za recenzję"

<< < (2/2)

Zimek:
   Czytam sporo książek – z pewnością więcej niż przeciętny Polak. Osoby zainteresowane jakąś ciekawą lekturą często się mnie o nią pytają, ja – jeśli czytałem – opowiadam, jeśli trzeba to gorąco zachęcam. Mówię znajomym, co jest w danej pozycji takiego ciekawego, że warto po nią sięgnąć. Ale gdy ktoś pyta się mnie o „Solaris”, a właściwie o czym ta książka jest, odpowiadam: „Nie wiem. Ale musisz przeczytać”.

   Zrozumie mnie każdy, kto tę książkę już przeczytał - „Solaris” jednocześnie jest o wszystkim i o niczym. Jest książką ciężką, przypomina czasami wręcz bełkot pijanego, a w swojej treści zawiera taki zasób przemyśleń i spostrzeżeń, jakiego próżno szukać w niektórych publikacjach filozoficznych. Nie ma czemu się dziwić – sam Stanisław Lem kiedyś powiedział, że książki „Solaris” do końca nie pojmuje. Jak więc czytelnik ma odnaleźć się w tej plątaninie myśli jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy XX wieku?

   Jest to trudne, lecz nie niewykonalne. Ja sam się zdziwiłem, że pomimo braku zacięcia do tak poważnych dyskusji wyłapałem sporo rzeczy podczas lektury. W porę bowiem zrozumiałem, że „Solarisie” nie chodzi o to, żeby podążać za głównym wątkiem fabularnym, który – powiedzmy sobie szczerze – do najlepszych nie należy i chyba sam autor zdawał sobie z tego sprawę. Nie chodzi w tej książce jednak o perypetie głównych bohaterów, lecz o tło. Losy Kevina, Snauta i Sartoriusa na planecie Solaris, która jest jednym wielkim oceanem bliżej nieokreślonej mazi, to w zasadzie mało ważne epizody, poza oczywistym faktem, że jako jedyni muszą zmagać się z niejasnymi oddziaływaniami oceanu. Kevin poszukuje kontaktu z tym dziwnym tworem, lecz wszelkie jego działania idą na marne – ten aspekt jest dla mnie jawną krytyką współczesnej nauki, która za wszelką cenę stara się przegonić naturę i w ramach różnorakich poświęceń odnaleźć odpowiedzi na dręczące ludzkość pytania.

   Ogrom stronic w książce zajmują wielorakie rozważania głównego bohatera, który dla czytelnika staje się niejakim myślicielem, starcem wygłaszającym teorie i hipotezy dotyczące świata, ludzkości, a nawet boskiej potęgi. Tak, nawet i tutaj Lem wtrąca piękne porównanie Boga do tego ogromnego, milczącego oceanu, z którym człowiek szuka kontaktu. Szuka jakiegoś znaku, lecz nie dostaje jednoznacznej odpowiedzi. Takie smaczki odkrywa się z uśmiechem na ustach i w pełni można się w nich zatracić, podziwiając elokwencję i siłę umysłową autora. Wątpliwości, które Lem podsuwa czytelnikowi (Bóg-dziecko, bawiący się swoimi zabawkami) sprawiają, że „Solaris” czyta się powoli i często wpada się w refleksję; nie da się tej książki przeczytać szybko, za jednym zamachem; ba – nie powinno się tego robić! „Solaris” trzeba dawkować sobie po kilka stron dziennie, aby delektować się każdą myślą, każdą hipotezą.

   Ciężko znaleźć w tej książce „złoty środek”, punkt odniesienia. Wiedzą o tym najlepiej osoby, które starały się „Solaris” zekranizować – zarówno Andriej Tarkowski, jak i Steven Soderbergh zaliczyli wpadkę przy własnych adaptacjach tej książki. W jednym filmie reżyser skupił się na uczuciu Kevina do pewnej kobiety, przez co nakręcił raczej romans niż science-fiction. Natomiast drugi film to już mocno zamerykanizowana ekranizacja oparta na pięknej buzi George'a Clooney'a, paru patetycznych formułach i poza tym -  nic więcej. Wszystkie głębsze myśli filozoficzne i społeczne zostały wyzute z fabuły. Od lat uważam, że są pewne książki których nie da się i nie można zekranizować, a „Solaris” jest na szczycie tej listy.

   „Solaris” jest odważnym traktatem filozoficznym i społecznym o wielkich walorach intelektualnych. Jest negacją nauki, negacją szczęśliwego, spokojnego życia i świata, jest negacją dobroci działań Bożych, jest nawet negacją nie lubianego przez Stanisława Lema, a wytworzonego przez Amerykanów obrazu istoty pozaziemskiej – ocean ani nie przypomina wyglądem człowieka, ani też nie włada perfekcyjnym angielskim. „Solaris jest książką trudną i ciężką” – mówię zainteresowanym osobom, proszących mnie o polecenie tej książki. Ale uważam też, że każdy szanujący się czytelnik powinien mieć ją na swojej półce.

zebra:
"Niezwyciężony" Stanisława Lema to książka, do której się wraca. Jest coś magnetycznego, a zarazem niepokojącego w tej z pozoru prostej historii nieudanego podboju obcej planety. Motyw próby sił i zmagania się odkrywców z nieznanym przewija się przecież w fantastyce naukowej zbyt często, by stanowić mógł dla czytelnika niespodziankę, a jednak… W historii opowiadanej przez Lema jest coś więcej niż tylko efektowne sceny bitewne i makabryczne znaleziska; pod płaszczem typowej sensacyjnej fabuły, (choć niezwykle atrakcyjnej dla czytelnika) kryją się głębsze pokłady zagadnień, które już tak proste i oczywiste w odbiorze nie są, a które tak naprawdę stanowią o sile tej opowieści. Już sam tytuł książki zdaje się być jakże przewrotnym, bo czy ten Niezwyciężony, statek, którego imię jest jak zaklęcie i dobra wróżba w jednym, jak talizman naiwnej ludzkiej wiary w potęgę maszyn, nie ponosi na Regis III spektakularnych porażek? Niosąc na pokładzie misję ratunkową, ląduje na tej pustynnej, samotnej planecie, która, choć wciąż niezbadana, zdążyła stać się już grobem innej wyprawy, ekspedycji Kondora. Załoga Niezwyciężonego przystępuje do poszukiwań zaginionych bez wieści kolegów, nieświadoma zamieszkujących planetę mechanicznych istot. Odkrycie ich będzie dla badaczy zaskakujące, zrozumienie trudne, a akceptacja niemożliwa; nie chodzi tu tylko o ich niespotykaną nigdzie wcześniej mechaniczną, choć kojarzącą się nieodparcie z żywymi zwierzętami postać małych „muszek”. Cóż, kierują się one bowiem instynktownym odruchem obronnym, który każe im niszczyć wszystko, co emituje choćby nikłe pole energetyczne. Odruchem nabytym miliony lat wcześniej, gdy musiały walczyć na śmierć i życie o panowanie nad planetą z jej ówczesnymi mieszkańcami, a który sprawia, że zarówno dla człowieka, jak i dla jego automatów stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Siłą „muszek” jest mnogość, bronią czarna chmura, której postać przyjmują w chwili ataku, a która budzić będzie już wkrótce postrach wśród ludzi, jak wszystko, co nieznane, niebezpieczne i zdawałoby się - niezwyciężone. Bo czyż ludzie nie wytaczają daremnie przeciw tym maleńkim automatom swych najcięższych, najmocniej opancerzonych maszyn? Czy dawni mieszkańcy tej planety, wielkie i potężne roboty, których szczątki znajduje ekspedycja, nie uległy również tym walecznym maleństwom? To, jak niewiele pozostało po tych starożytnych kolosach, nie wróży dobrze ludzkiej obecności na planecie. Niedługo trzeba czekać, by obce pustkowia wypełniły też wraki tych wszystkich wspaniałych pojazdów, przywiezionych przez Niezwyciężonego, które miały chronić kruche ludzkie ciała. Arkanów, latających talerzy, energobotów, wreszcie wszechmocnego cyklopa, wypróbowanych w tysiącach innych misji, na setkach innych planet. Maszyn, które nigdy nie zawiodły. Aż do teraz, aż do tej planety, bo są wrogowie, których pokonać nie sposób. Można co najwyżej ich zwieść, uśpić ich czujność i przemknąć chyłkiem, gdy nie patrzą. Co postanowią ludzie, postawieni pod murem bezradności, pozbawieni już złudzeń co do własnej potęgi i niepewni ochrony ze strony swych pokonanych mechanicznych obrońców? Czy mają podjąć próbę zagłady niepokornej formy istnienia raz na zawsze, wpisując się w niechlubną tradycję ludzkich „ostatecznych rozwiązań”? Czy raczej powinni opuścić planetę jak najszybciej, tchórzliwie uciekając przed agresorem? A może zostać tak długo, jak to konieczne, by zachować się po ludzku, nawet na obcej planecie, by nieść pomoc rannym, nawet wbrew logice i pogrzebać zmarłych, jeśli na ratunek jest już za późno. Ta właśnie część książki przemawia do czytelnika mocniej, niż wszystkie bitewne fajerwerki i tytaniczne zmagania mechanicznych potworów; to bijące serce tej opowieści. Jest w „Niezwyciężonym” genialna scena niemej rozmowy, cichego dialogu spojrzeń dowódcy i pierwszego oficera, podczas której ważą się losy kluczowej, trudnej decyzji – odlecieć natychmiast, ratując większość załogi czy zostać, ryzykując życie wszystkich? Narażać na śmiertelne niebezpieczeństwo większość, by odszukać czterech zaginionych w zamieszaniu bitewnym kolegów? I najważniejsze, być może pytanie - poświęcić życie własne, życie oficera, w imię ratowania towarzyszy? Nawigator Rohan, choć nie jest żadnym herosem, zdaje ten test odpowiedzialności i humanizmu, decydując się na samobójczą nieomal wyprawę, bo czyż godzi się porzucać współbraci, jeśli istnieje choćby nikły cień szansy, ze wciąż żyją? Nie zdoła ich ocalić, niestety. Ale wędrując samotnie za liniami wroga, w umyśle jego zrodzi się przekonanie, ze oto znalazł się na planecie, której człowiek odwiedzać już nie powinien, że należy pozostawić ja własnemu losowi, pozwolić działać jej własnej, niezrozumiałej dla człowieka ewolucji. Nie niszczyć jej małych mieszkańców, ale odejść z szacunkiem należnym innej formie istnienia, z którą porozumieć się nie sposób. W tych przemyśleniach Romana, choćby nawet zredukowanych do majaków zmęczonego walką i strachem człowieka, tkwi pewne ziarno optymizmu, bo być może człowiek przyszłości potrafił będzie wynieść się ponad ograniczenia krępującego go dyktatu bezdusznych, mechanicznych zabawek i swej gwałtownej, żadnej odwetu natury.

Cyfranek:
Zapytałem ongiś w bibliotece o Fantastykę i futurologię Stanisława Lema. Pani bibliotekarka popatrzyła na książki, popatrzyła na etykiety przypięte do półek, pomyślała chwilę, odwróciła się do mnie i rzekła: „Fantastyka jest. Futurologii nie ma.”

I poniekąd odpowiedź tej pani - bez wątpienia przytłoczonej nawałem zajęć - mogłaby posłużyć za takie najbardziej lakoniczne streszczenie książki Lema - pomyślanej właśnie jako „poszukiwanie tego, co futurologiczne w fantastyce”, więc szukanie przepowiedni i predykcji (byle sensownych!), zawartych w światowej literaturze science-fiction, które by się w przyszłości mogły ziścić.

Rezultat tych poszukiwań „sensu w morzu rojeń” okazał się mierny. Lecz Lem nie byłby sobą, gdyby na przedstawieniu tak banalnej konstatacji poprzestał - w swych analizach i dociekaniach poszedł znacznie dalej, głębiej: odsądził od czci i wiary autorów, których książki analizował, zwymyślał ich od ostatnich, takich i owakich, grafomanów i nieuków; całą dziedzinę fantastyki naukowej, tę „antologię nędzy”, zrównał do rynsztoka, pogrzebał i postawił na niej krzyżyk przy trąbach drwin i złorzeczeń. A tych paru wytrzymalszych pisarzy, którzy mimo wszystko jeszcze zipali, dobił łopatą wyrafinowanej spekulacji.

Środowisko pisarskie, tak przez Lema spostponowane, nie pozostało mu dłużne. Rozgorzały więc nowe boje, które Lem prowadził teraz na niwie felietonistycznej: krew się lała i trup padał gęsto, zaś sam pisarz stał się po czasie najbardziej znienawidzonym osobnikiem dla zachodnich autorów science-fiction.

Po latach Lem skonstatował jednak daremność swoich zachodów, więcej - śmieszność całego przedsięwzięcia, przy którym zachowywał się jak „misjonarz w burdelu, pragnący nawracać upadłe panienki”. Daremny trud i strata czasu, albowiem burdel rządzi się swoimi prawami, od wieków niezmiennymi - i żadne reformy tu nie pomogą.

Minęło jeszcze trochę lat, fantastyka naukowa z wieku dziecięcego przeszła w wiek dojrzały, okrzepła gatunkowo i do pewnego stopnia zamknęła się we własnej, hermetycznej przegródce: ówczesna młodociana kurtyzana przeobraziła się w stateczną bajzelmamę. Mamy nowych autorów, dzielnych, ambitnych - niekiedy aż do bólu. A futurologii w tej fantastyce wciąż... no właśnie. Sami zresztą sprawdźcie, biorąc do ręki w bibliotece lub w księgarni pozycję z odpowiedniej półki. Pierwej jednak przeczytajcie koniecznie Fantastykę i futurologię, ażeby mieć pod ręką kilka epitetów.

klmn:
Książki Stanisława Lema można, w przybliżeniu, podzielić na dwie grupy: utrzymane w konwencji "na serio" (m.in. Solaris, Niezwyciężony) i te bardziej humorystyczne (Cyberiada, Wizja lokalna), które przy tym zdecydowanie nie są niepoważnymi. Dzienniki Gwiazdowe wpasowują się do tej drugiej kategorii.

Część pierwsza, "Z dzienników gwiazdowych Ijona Tichego" zawiera zapis niezwykłych kosmicznych podróży tytułowego bohatera. Tętniący życiem Kosmos, który przemierza, to specyficzne miejsce. Podróż od jednej zamieszkanej planety do drugiej nie stanowi większego problemu dla posiadacza rakiety. Jej przebieg znacząco odbiega od podróży, jakie można spotkać w klasycznych powieściach SF. Zamoczony kombinezon można wystawić do wysuszenia za drzwi pędzącej rakiety, a zepsutą wołowinę wyrzucić za burtę. By potem, dla rozrywki, liczyć okres jej obiegu - prawa fizyki pozostają podległe fabule.

Fabule, która opiera się głównie na spotkaniach Tichego ze wspomnianymi cywilizacjami. Bariery językowe nie istnieją, za to kulturalne i biologiczne - owszem. Główny bohater regularnie pakuje się więc w kłopoty, a przynajmniej znajduje się w centrum kosmicznego zamieszania. Częściowo jest to wina jego charakteru. Tichy jest patologicznym egoistą, który dla swojego własnego interesu potrafi poświęcić swój własny interes, jest też cholerykiem, niebywałym zarozumialcem, ma chorobliwie wybujałe ambicje, skłonność do nadużywania stanowiska, pieniactwa, awanturnictwa itd. - a jednocześnie nie sposób go nie polubić. (...) W wiele awantur i tarapatów pakuje się z motywów takich jak "nie zobaczą tu trwogi Ziemianina" albo "Jakoś niehonorowo było odmówić". (W. Orliński, "Co to są sepulki? Wszystko o Lemie") Kreacja bohatera jest z pewnością jednym z mocnych punktów książki.

Tichemu przychodzi między innymi zmierzyć się z wirami czasoprzestrzennymi, opłatami celnymi, zbuntowanym Kalkulatorem, teologią, polityką czy też testować maszynę do zaginania czasu (zbudowaną na bazie piecyka). Wszystko to w otoczeniu humoru, sytuacyjnego, słownego, a czasem absurdalnego, który niestety nie każdemu przypadnie do gustu. Ale za żartami kryje się całkiem poważna treść. Dla przykładu, podróż ósma (numeracja jest chronologiczna, ale większość numerów jest niewykorzystana - apokryficzna przedmowa opisuje "Dzienniki" jako wyjątek z osiemdziesięciosiedmiotomowej kolekcji) stanowi dość brutalne rozliczenie z cywilizacją ziemską, dwunasta to ewolucja społeczeństw w pigułce, trzynasta - satyra na totalitaryzm. Osiemnasta z kolei przedstawia ciekawe wyjaśnienie zagadki powstania Wszechświata.

Podróż dwudziesta pierwsza zasługuje na odrębną uwagę. Tichy zaszywa się w klasztorze ojców destrukcjanów, gdzie poznaje wyznawaną przez nich religię. Zagłębia się w liczne księgi, opisujące ewolucję teologii i upadek kolejnych dogmatów pod wpływem przemian naukowych, technologicznych a nawet biologicznych. Niełatwo byłoby znaleźć drugi tak dokładny opis religii (tak różnej od ziemskich) stworzonej na potrzeby powieści. Tutaj robi się już niemal całkiem poważnie, choć trudno się miejscami nie uśmiechnąć. Kolejna podróż opowiada, między innymi, o ewangelizacji Kosmosu. Pytanie o życie we Wszechświecie i jego związek z istnieniem Boga tutaj zostaje potraktowane w typowy dla Lema sposób (Pięciorniakowie, mieszkańcy gorącej Antyleny, którzy marzną już przy 600 stopniach Celsjusza, słyszeć nawet nie chcą o Raju, za to opisy Piekła budzą w nich żywe zainteresowanie, a to dla korzystnych warunków (smoła wrząca, płomienie), jakie tam panują).

Akcja części drugiej, "Ze wspomnień Ijona Tichego", osadzona jest na Ziemi. Składa się z krótkich historii o spotkaniach Tichego z szalonymi wynalazcami. Kreacje wynalazców zasługują na najwyższe uznanie, a ich dzieła są co najmniej niezwykłe. Podróże doczekały się już ekranizacji (niskobudżetowy serial niemieckiej telewizji ZDF), natomiast "Ze wspomnień..." wydaje mi się świetnym materiałem dla (siłą rzeczy opartego głównie na dialogach) Teatru Telewizji lub - by być bardziej realistycznym - etiudy jakiegoś ambitnego absolwenta szkoły filmowej. Ostatnia historia, zatytułowana "Tragedia pralnicza", to humorystyczne przedstawienie buntu AI (pod postacią, jak można się domyśleć z tytułu, pralek) i skutku w postaci przyznania sztucznej inteligencji praw.

Podsumowując, "Dzienniki Gwiazdowe" są z pewnością godne polecenia. Trzeba jednak przyznać, że w swojej oryginalności nie przypadną do gustu każdemu. Ogromna wyobraźnia Autora, wielka dawka humoru, różnorodność i głębia tematów, połączenie groteski z powagą, fascynujące postaci sprawiają, że - moim zdaniem - mogą śmiało pretendować do miana najlepszej książki Lema.

Warto też dodać, że wydawnicza historia "Dzienników Gwiazdowych" jest złożona. Z kolejnymi wydaniami pojawiały się i znikały pojedyncze opowiadania. Wśród nich między innymi "Profesor A. Dońda" czy "Ratujmy kosmos". Pierwsze opowiadania o Tichym pojawiły się w zbiorze opowiadań Sezam. Część opowiadań wydano też pod tytułem "Księga robotów" (brak związku z "Bajkami robotów"). Opis wszystkich zawirowań wydawniczych wykracza poza ramy tej recenzji.

skrzat:
Zwycięzcy konkursu na Książka za Recenzję:

I.  Paszkwil [Solaris]: 9
II.Żywość martwej ewolucji („Niezwyciężony”): 8

Lista pozostałych nagrodzonych recenzji:


* Misjonarz w burdelu [Fantastyka i futurologia]: 7
* "Pamiętnik znaleziony w wannie", czyli z Gmachu życia wyjścia szukanie: 6
* Ticha podróż z Haliną i Lucyną do krainy szczęścia i z powrotem. (Kongres fut): 6
* Zrozumieć Lema [Dialogi]: 6
* Egzegeza (GOLEM XIV): 5
* Nontrodukcja recenzji ["Wielkość urojona"]: 5
* "...jakby naprawdę był niezwyciężony" ("Niezwyciężony")]: 5
* Szalona podróż przez Kosmos ["Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego"]: 4
serdecznie gratulujemy!

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[*] Poprzednia strona

Idź do wersji pełnej