Jako że zbliża się czas wyboru studiów (tzn. relatywnie jest go jeszcze dosyć dużo, ale z drugiej strony zawsze za mało), wypadałoby pomyśleć o odpowiedniej decyzji. Właściwie to nawet nie studia są przyczyną powstania tego wątku, ale jakoś wypadało zacząć, a nie bardzo chce mi się wymyślać czegoś bardziej wysublimowanego.
Od niedawna zastanawia mnie problem pewnej, można powiedzieć, "efektywności jednostki", ba, nawet całych społeczeństw. Z pewnością "wartość" taka istnieje, czy to w odniesieniu do jednostki, czy do kolektywu. Znając granice poznawcze danego osobnika w poszczególnych dziedzinach nauki, można by dostosować dalszy jego rozwój do tych granic, za kryterium wyboru biorąc największą szansę na odniesienie sukcesu w danej dziedzinie, czy też zapotrzebowania gospodarki(w przypadku edukacji "centralnie" sterowanej, co brzmi dosyć niepoważnie). Jeśli zatem X najprawdopodobniej będzie dobrym lingwistą, zaś z inżynierią już nie za bardzo, to kształcimy go na badacza języków.
Problemem jest wyliczenie tych granic. Jak wiadomo, fenotyp jest wypadkową genotypu i współdziałania środowiska. Można zatem powiedzieć, że przynajmniej dobrym przybliżeniem jest zestaw genów - chyba nikt nie potrafi jednak powiedzieć, czy gen A warunkuje dobre osiągnięcia w matematyce, a B - w językach na przykład.
Ciekawym zagadnieniem może być też stosunek osobnika do pewnej zdolności - załóżmy, że dotychczas uważał się za historyka, podczas gdy teoretycznie większe możliwości rozwojowe zapewnia mu matematyka. Z drugiej strony koncept taki wydaje mi się dosyć idiotyczny - w końcu lubimy to, co łatwe, więc zazwyczaj nie ma problemów z określeniem tego, w czym jesteśmy dobrzy...
Zazwyczaj.
Problem mój polega na tym, że dotychczas, patrząc z dzisiejszej perspektywy, starałem się rozwijać niejako izotropowo - tzn. we wszystkich kierunkach. We wszystkim byłem więc dość dobry, w niczym jednak nie wyróżniałem się (z mojego punktu widzenia, oczywiście). Zauważam przy tym pewną skłonność do bardziej humanistycznych dziedzin; zawsze przychodziły mi z łatwością, może oprócz angielskiego, którego zacząłem się uczyć dosyć wcześnie, nic nie rozumiejąc. Prawdziwy postęp nastąpił gdzieś tak od 2 kl. gimnazjum
Z drugiej strony, lubię utrudniać sobie życie, dlatego w liceum postanowiłem poświęcić więcej czasu naukom ścisłym, aplikując do klasy z poszerzonym programem matematyki i fizyki (które i tak są niezbyt rozszerzone, muszę przyznać). Obecnie uważam, że był to jedyny możliwy wybór, każdy inny, oprócz może tzw. profilu (biol.-chem.), byłby głupotą i marnowaniem czasu.
I tu pojawił się kolejny problem, tzn. moje "osiągnięcia" matematyczno - fizyczne oscylują pomiędzy poziomem bardzo słabym, a bardzo dobrym
Zastanawiam się, czy przyczyną tego jest zwyczajnie brak uzdolnień, czy może raczej chęć przyswojenia jak największego "materiału" w jak najkrótszym czasie - mając przed sobą np. spr. z matematyki uczę się wszystkiego innego, tylko nie tego, co będzie na sprawdzianie, naukę zadanego materiału odkładając ciągle na potem, nieraz zaczynając dopiero w późnych godzinach nocnych
Pragnąłbym jednak zaznaczyć, że nauka jest dla mnie przyjemna - oceny nie mają dla mnie większego znaczenia, tzn. ucząc się nigdy nie robię tego dla nich właśnie; to poznanie czegoś nowego jest celem samym w sobie. Równocześnie zauważam, że niektóre działy nie wymagają prawie żadnej powtórki, inne zaś potrzebują sporej ilości rozwiązanych zadań.
Z drugiej strony, zastanawia mnie, czy nie jest ta chęć przyswojenia jak największej ilości informacji tylko przykrywką, zasłoną, mającą ukryć bezcelowość podejmowanych działań i niemożności osiągnięcia czegokolwiek na danym polu.
Nie wydaje mi się, żebym otrzymał jakąkolwiek konkretną odpowiedź, zresztą oczekiwać takiej byłoby czymś śmiesznym - kto, jeśli nie ja, zna mnie lepiej niż ja?
PS. Z góry przepraszam za wszelkie głupoty wypisane powyżej, nieścisłości, sprzeczności i inne błędy, jednakże jestem zmęczony i nie bardzo chce mi się tego czytać od nowa...