Odświeżyłem też sobie silverbergowy
"Zamek lorda Valentine'a". Jak go widzę z perspektywy czasu? Średni. Postacie ledwo naszkicowane, świat - choć ciekawy (na swój sposób, bo realizmu brak) - też. Fabula przewidywalna (poza śmierciami paru drugoplanowych członków drużyny). Opisy rachityczne. Milionowe miasta pokazane jak wioski. Jednocześnie jest w tej powieści coś zaraźliwie pogodnego - zacność bohatera i - godna "Star Treka"
- radość bijąca ze świata przedstawionego, nawet gdy ten jest w kryzysie. I naiwna, ale krzepiąca, wiara w przeznaczenie (chyba przejawiana przez autora i IRL), które sprawi, że wszystko się ostatecznie poukłada.
IMHO zasługuje na swoje miejsce w panteonie fantasy (SF - nie, są tam znacznie mądrzejsze tytuły), ale w ogonie tego panteonu, na jego szarym końcu wręcz. Urokliwe czytadło jednak.
A teraz czytam "Kroniki Majipooru".
ps. Tak się złożyło, że pokazałam swoje najnowsze recenzjo-posty (niniejszy i filmowy) ciotce-już-staruszce (tej co to Odry, "Młode Techniki" i "Eden", a nawet "Batmana" animowanego ze mną oglądała i "Doktora No" w prezencie dawała; nawiasem: z Gatesem też ona). Poczytała, i się zdziwiła, że mi na takie bzdury czasu nie szkoda.