Zaciekawiony informacją, że John C. Wright, autor reprezentowany na naszym rynku tylko jednym, ale sympatycznym i dość kunsztownym (choć błahym) opowiadaniem "Prawo gościnności", dopisał - zgodnie z obecną modą - ciąg dalszy
klasycznej powieści "Świat Nie-A", znanego z "FiFy", Van Vogta sięgnąłem po owo vanvogtowe cudo.
Van Vogt - posądzany przez Lema, ale i D. Knighta np. o antyintelektualizm - zamarzył sobie tym razem napisać powieść idei. Ideę przewodnią wziął sobie z semantyki ogólniej A. Korzybskiego (postrzeganej zazwyczaj jako pseudonauka, acz do jej obrońców - i zwolenników - zaliczał się m.in. Buckminster Fuller). W efekcie wszystkie mądre spostrzeżenia protagonisty czy narratora (zahaczające o wielokroć dyskutowane tu tematy wpływu
sensorium na świadomość, braku idealnej tożsamości pomiędzy rzeczywistością, a jej modelami, wreszcie nurtującym
maźka pytaniem, czy możliwy jest umysł jakościowo lepszy od ludzkiego i na ile ludzki jest w stanie obejść swoje przyrodzone ograniczenia) idą na konto Korzybskiego właśnie, Van Vogta da się rozliczać tylko z fabuły. Ta zaś jest awanturniczo-kryminalno zagmatwana i nie dość, że sama nie trzyma się kupy stanowąc istne pomieszanie z poplątaniem, to jeszcze
odkleja się od warstwy ideowej doczepionej do niej na siłę (w dyskusji z pewnym forumowiczem ze startrek.pl szydziłem swego czasu, ze jego koncepcja
ambitnego kina rozrywkowego polega z grubsza na tym, by w czasie pojedynku kung fu oddający się mordobiciu przeciwnicy wykrzykiwali, bez większego zwiazku z
kopaną fabułą, fragmenty z dzieł filozofów czy też z uniwersyteckiego podręcznika fizyki; u Van Vogta to prawie tak wygląda).
Niemniej jednak rzecz mimo, że -
in toto - wypada chyba nawet gorzej niż międzyplanetarna bujda "Doc'a" Smitha, której nie zmogłem, godna jest z paru powodów uwagi. Po pierwsze autor bawi się w tle fabuły, nieogranymi wtedy, pomysłami klonowania i teleportacji (opisanej w sposób - od biedy - budzący poprawne skojarzenia ze splątaniem kwanotwym). Po drugie pewne myśli (choćby pośrednio umieszczona nawet w tytule logika niearystotelejska) - nawet jeśli przepisane od Korzybskiego - stanowiły dla masowego amerykańskiego czytelnika istotne
novum (tworząc też - o czym dalej - podwaliny pod późniejsze sukcesy Dicka):
"- Czy jadłeś coś na pokładzie?
Gosseyn przez chwilę próbował sobie przypomnieć. Świat, który próbował odkryć, był niematerialny i równie nie istniejący, jak inne, jemu podobne. Wspomnienie nigdy nie było tożsame z pamiętanym zdarzeniem, ale u większości ludzi istnienie wspomnienia oznaczało, że istotnie zdarzył się fakt o podobnej strukturze. Jednak jego umysł nie zawierał niczego, co miało związek ze strukturą fizyczną. Nie jadł, na pewno nic nie jadł.""Urwał nagłe. - Jaki więc jest ten podstawowy błąd?
Odpowiedź była natychmiastowa:
- Identyfikujesz swoją obecną tożsamość z Gosseynem, który został zabity. Masz pełne wspomnienie tej śmierci, sposobu, w jaki uderzały w ciebie kule i strumienie energii. Pomysł o tym. A potem pomyśl o credo nie-A, według którego nie ma we wszechświecie dwóch identycznych łudzi.
Gosseyn milczał. Za oknem drzewa, wyższe niż najwyższe drapacze chmur, wznosiły się w błękitną mgłę nieba, rzeka wito się bystro przez wiecznie zielony świat. Dziwna, monumentalna sceneria dla rozmowy o naturze rzeczy organicznych i nieorganicznych, molekularnych, atomowych, elektronicznych, neuronowych i fizykochemicznych, czymkolwiek są. Ogarnęło go głębokie zdumienie, ponieważ to on chyba nie pasował do tego wszechświata. Sam myślał już co najmniej kilkanaście razy o tym, o czym mówił Prescott
Był człowiekiem, który nie tylko twierdził, że posiada podobną strukturę, ale wręcz identyfikuje się z nieboszczykiem. A uważał tak, ponieważ miał pamięć i fizyczną postać Gilberta Gosseyna I, był Gilbertem Gosseynem I.
Każdy student filozofii, nawet w dawniejszych czasach, wiedział, że dwa pozornie identyczne krzesła różnią się na sto milionów sposobów, przy czym sposoby te nie muszą wcale być widoczne gołym okiem. W mózgu ludzkim liczba możliwych dróg, jaką może obrać impuls nerwowy, sięga od dziesiątej do dwudziestosiedmiotysięcznej potęgi. Nie da się powielić skomplikowanych wzorów nakreślonych w ciągu całego życia indywidualnych doświadczeń. Prawda ta wyjaśnia bez cienia wątpliwości, dlaczego w całej historii Ziemi nie było dwóch jednakowych zwierząt, płatków śniegu, kamieni, a nawet atomów."(Z tymi atomami to chyba
ściema .)
"To, co nazywasz rzeczą, nie jest nią... to coś więcej, to coś kompletnego w najszerszym tego słowa znaczeniu. Krzesło nie jest tylko krzesłem. Jest strukturą o niesłychanym stopniu skomplikowania chemicznego, atomowego, elektronicznego i tak dalej. Stąd, jeśli myślisz o nim tylko jako o krześle, zmuszasz swój układ nerwowy do dokonania czegoś, co Korzybski nazywa identyfikacją. I właśnie ogół tych identyfikacji czyni z człowieka neurotyka, bezrozumnego lub szaleńca."Fajne jest też motto jednego z rozdziałów:
"Nauka to nic innego, jak tylko zdrowy rozsądek i solidne rozumowanie." - Stanisław Leszczyński, król Polski, 1763Po trzecie wreszcie: Van Vogt przyjmujac za dobrą monetę nadzieje Korzybskiego wychodząc od jego filozofii przedstawia utopijne, acz nie idealne, społeczeństwo rządzone przez potężną Maszynę (będącą - co ciekawostka - szeregowym połączeniem modułów myślących, z których każdy ma możliwości na miarę ludzkiego mózgu; ponoć stanowi on bowiem nieprzekraczalny pułap jakościowy, dalej można tylko isć w ilość... i szybkość), która zresztą nie tyle sama włada, ile - w trakcie tzw. Igrzysk - egazaminuje kandydatów do urzędów badając ich poziom rozwoju intelektualnego (określany -
po korzybsku - przez takie cechy jak, pokrewna buddyjsko-taoistycznej, zdolność przyjmowania
nagich faktów, bez uprzedniego czynienia założeń czy automatycznych kategoryzacji, umiejętność wykraczania umysłem poza ograniczenia
sensorium -
gdym wyszkolony widzę ścianę, myślę: atomy , czy świadomość partykularności własnych racji i celów połączona z wczuwaniem i
wmyślaniem się w cudze). Co owocuje tym, że kolonia na (sterraformowanej, co autor dopisał na potrzeby wydania z lat '70) Wenus, do której wstęp mają tylko najwyżej rozwinięci umysłowo funkcjonuje +/- w ten sposób:
"- Aby zrozumieć obecną sytuację polityczną, musisz sięgnąć umysłem do najdalszych granic tego, co rozumiesz pod pojęciem absolutnej demokracji. Na Wenus nie ma prezydenta, nie ma rządu, nie ma rządzących elit Wszystko odbywa się na zasadzie dobrowolnego udziału, każdy żyje sam dla siebie, ale współpracuje z innymi tak, aby wszelkie niezbędne prace zostały wykonane. Ludzie mogą jednak sami wybierać to, co robią. Możesz powiedzieć: no dobrze, a jeśli każdy wybierze ten sam zawód? To się nie zdarza. Ludność składa się z odpowiedzialnych obywateli, którzy, zanim wybiorą zawód, zasięgają informacji w kwestii społecznych potrzeb, jakie natęży zaspokoić.
Na przykład, jeśli detektyw odchodzi na emeryturę lub zmienia zawód, ogłasza z wyprzedzeniem swój zamiar lub, w przypadku jego śmierci, wszyscy dowiadują się, że to stanowisko jest wolne. Jeśli żyje, ludzie, którzy chcieliby zostać detektywami, przychodzą, aby przedyskutować swoje kwalifikacje z nim i między sobą. Ale niezależnie od tego, czy żyje, czy nie, jego posada zostanie przekazana w wyniku głosowania wśród kandydatów."Ma przy tym jednak autor "Świata Nie-A" i dość rozsądku, by przytomnie zauważyć, że system taki da się sabotować i obchodzić, oraz, że nie wszyscy zechcą funkcjonować w takiej harmonii, od elit począwszy:
"Prezydent Hardie miał surowe, władcze spojrzenie i uśmiech człowieka, którego obowiązkiem jest odnosić się do innych uprzejmie i taktownie. Wargi miał wąskie. Wyglądało na to, że potrafi stanowczo uciąć rozmowę lub kierować ją na ściśle określony temat Był typem przywódczym, czujnym, wprawnym w używaniu władzy i autorytetu. Prezydent przemówił:
- Gosseyn, należymy do ludzi, którzy byliby skazani na przeciętność, gdyby chcieli dawać posłuch zasadom Maszyny i filozofii nie-A. Jesteśmy bardzo inteligentni i wszechstronnie uzdolnieni, ale w naszej naturze leży pewien brak skrupułów, który w normalnych warunkach uniemożliwia odniesienie sukcesu. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent historii zostało stworzone przez ludzi podobnych nam i zapewniam cię, że w tym przypadku będzie tak samo."Dodać też trzeba, że mimo całej grafomanii treści Van Vogt, był - co przyznawał mu nawet Lem - pisarzem sprawnym stylistycznie, acz lubującym się w efekciarstwie, na dowód pozwolę sobie przytoczyć fragment jego innego słynnego utworu w oryginale:
"On and on Coeurl prowled! The black, moonless, almost-starless night yielded reluctantly before a grim reddish dawn that crept up from his left. A vague, dull light it was, that gave no sense of approaching warmth, no comfort, nothing but a cold, diffuse lightness, slowly revealing a nightmare landscape.
Black, jagged rock and black, unliving plain took form around him, as a pale-red sun peered at last above the grotesque horizon. It was then Coeurl recognized suddenly that he was on familiar ground.
He stopped short. Tenseness flamed along his nerves. His muscles pressed with sudden, unrelenting strength against his bones. His great forelegs — twice as long as his hindlegs — twitched with a shuddering movement that arched every razor-sharp claw. The thick tentacles that sprouted from his shoulders ceased their weaving undulation, and grew taut with anxious alertness.""The Black Destroyer" (po naszemu "Zabójca z mroków");
opowiadnie rozbudowane potem w powieść "Misja miedzyplanetarna"
Tu czas chyba wrócić do Dicka. Mieszanka tandetnych dekoracji Sci-fi z filozofią, polityczne machinacje, zakłamywana rzeczywistość - wszystko to, co znamy z PKD pojawiło się po raz pierwszy, w formie embrionalnej poniekąd, u Van Vogta właśnie, co zresztą Dick uczciwie przyznawał, widząc w autorze "Świata Nie-A" swego duchowego poprzednika. (Tu jeszcze dodam jako ciekawostkę, że wydanie owej powieści, z którym obcowałem jest wersją przerobioną i ulogicznioną by wyjść naprzeciw krytyce Knighta i, że - podobno - przeróbki owe - i tak mało co uporządkowały, odzierajac za to calość z fantasmagorycznego, chaotycznego, uroku. Dobrze zatem, że Koniolub nie musiał porządkować
.)
Podsumowując: rzecz sama w sobie niewiele warta, z którą jednak warto
się - mimo wszystko - zapoznać.
ps. A'propos:
- o w/w "Misji...":
http://whenfallsthecoliseum.com/2009/06/08/now-read-this-a-e-van-vogts-the-voyage-of-the-space-beagle/- kontrowersje wokół twórczości Van Vogta (jednen z głosów... Silverberga, hehe):
http://www.icshi.net/worlds/damon.htmhttp://www.icshi.net/sevagram/articles/black-knight.phphttp://www.asimovs.com/_issue_0904_05/ref.shtmlhttp://www.locusmag.com/Reviews/2009_10_01_archive.html(Rzecz o tyle ciekawa, że Van Vogt początkowo należał - obok Asimova i Heinleina - do tzw. Wielkiej Trójki SF ery Campbella, a dopiero wspomniany atak Knighta - b. prominentnego krytyka SF, na którego opinie powoływał się nawet Lem - "detronizując" go spowodował zapotrzebowanie na "nowego Trzeciego Wielkiego", dzięki czemu miał szansę zabłysnąć Clarke.)
- O
dopisce Wrighta:
http://www.icshi.net/sevagram/reviews/nulla-continuum.php- oraz o w/w wrightowym "Prawie...":
http://www.sffaudio.com/?p=12808Doedytowane: pisałem swego czasu, szydząc trochę z - wspomnianego i w tym wątku - Egana, że SF to swoiste
porno naukowe (lub pseudonaukowe). Potwierdza to choćby okładka jeszcze bardziej znanej powieści Van Vogta:
Zwróćcie uwagę na to zestawienie podniet - panna, spluwa i atom
.
Zastanawiam się zresztą czasem czy fantastyka naukowa nie miałaby się lepiej, gdyby nigdy w jej ewolucji nie wystąpił etap amerykańskich groszowych czasopism lat '30, ale i późniejszego tzw.
Złotego Wieku, czy - odwołując sie tylko do tradycji Verne'a, Wellsa, Żuławskiego, Forstera. Londona, Stapledona, Čapka, Huxley'a, nie byłaby może mniej liczna, jeśli chodzi o utwory, ale bogatsza intelektualnie i literacko (Bradbury czy Lem poradzili sobie jakoś bez
getta SF, Clarke i Dick i tak stali w nim jedną nogą). Z drugiej jednak strony wystarczy jedno "The Last Question" Asimova, bym zdołał znaleźć rozgrzeszenie dla tych
złotowiecznych, dorastajacych w oparach kiczu...