Auć, nie auć, czasem warto jest oddzielić powieść od autora, a nawet treść od formy. Owszem, widać, że pisząc "Most..." cierpiał wciąż na młodzieńczy wszystkoizm - chciał nie tylko machnąć czytadło fantasy, ale uczynić je alegorią pozwalającą wczuć się we wszystkie - jego (ówczesnym) zdaniem - kluczowe spory świata rzeczywistego, jednak wyszło mu to (na poziomie czytadłowatym właśnie, ale wyszło). (Wyłożona w w/w powieści wizja rzeczywistości jest zresztą dość oryginalna - znajduje się gdzieś w pół drogi między lemowskim scjentyzmem, a dowolnością wspólną dla solipsyzmu, Derridy z kolegami i RPG-owego Mage: the Ascension. Świat Otchłani i okolic nie wydaje się bowiem naukowo poznawalnym, rządzonym przez prawa fizyki, i dostępnym inżynierskiej refleksji kosmosem "Summy...", ani też przestrzenią w pełni umowną, czy też naginającą się dowolnie do woli
swoich mieszkańców, a raczej istniejącym obiektywnie, ale dającym się badać/zrozumieć tylko wycinkowo Nieznanym, takim Oceanem Solaris podniesionym do rangi universum.) Nadto zwolennicy spiskowego myślenia o kryzysie imigracyjnym mogą pewien wątek uznać za proroczy.
I jeszcze mały
spoilerek: boh. gł. przypomina mi dwóch Aleksandrów - tego, który dość przypadkowo objąwszy w młodym wieku dowództwo nad armiami błysnął militarnym geniuszem, a filozofa (co prawda nie na S. tylko ucznia ucznia tamtego) miał za nauczyciela, i drugiego, co to zwycięstwa wielkie odniósłszy, a w bliskich nam okolicach
aniołem pokoju ochrzczony, zostawił - jeśli wierzyć popularnej legendzie - władzę w brutalniejszych rękach, inne życie wybierając.