Powtórzyłem sobie tymczasem
"X-Men: Days of Future Past". Fabułę zapewne prawie wszyscy znacie
: umysł Wolverine'a zostaje przeniesiony w przeszłość (młodszy Wolvie zyskuje świadomość starszego, a dokonuje się to dzięki mocy innej mutantki z przyszłości - o dziwo Kitty/Shadowcat, która w komiksach nigdy takich umiejętności nie miała) by - zapobiegając śmierci wynalazcy
Sentineli, Bolivara Traska (sic!) - nie dopuścił do tychże Sentineli powstania i tym samym do nastania mrocznej rzeczywistości, którą zna. Ma w tym celu zjednoczyć skłóconych po wydarzeniach "First Class" Professora X, Magneto i Mystique.
W efekcie oglądamy młodego Xaviera, który stal przeciwieństwem siebie samego (tego znanego z poprzednich filmów i komiksów), pogrążonym w depresji, egoistycznym typkiem którego (do czasu) nic nie obchodzi. Podziwiamy scenę odbicia Magneto z tajnego więzienia pod Pentagonem (w którym siedział, uznany za zabójcę JFK); bierze w tym udział nastoletni Quicksilver (pojawia się już sugestia, że syn Erika), który dostaje - rzadko chwalę takie rzeczy, ale w tym cyklu muszę po raz kolejny - znakomitą scenę akcji.
Potem sprawy się komplikują, gdy Magnus postanawia "zabezpieczyć" przyszłość i zabić Raven, wie już bowiem, że możliwości nowszych generacji Sentineli będą bazować na jej mocach. Walka ta zwraca ponownie oczy świata na istnienie mutantów i prowadzi do tego, czemu miała zapobiec (prezydent USA, ewidentnie Nixon, przyjmuje ofertę Traska i zaczyna się zbroić przeciw mutantom).
W efekcie Mystique i Magneto przypuszczają dwa niezależne ataki na Biały Dom, a Beast (najwierniejszy przyjaciel Charlesa w młodości), Xavier i Wolvie starają się uratować sytuację.
Udaje im się. Zarówno mutanci, jak i prezydent odstępują od morderczych planów, a Trask trafia za kratki za malwersacje. Zła przyszłość nie nadchodzi.
Tu trzeba w końcu wspomnieć, że w tle przewija się też młody Stryker, już wojskowy, póki co akolita Traska.
Trzeba zaś, bo pod koniec wydaje się, że Logan, pokonany i podtopiony przez Magneto, trafi w jego łapy, by stać się Weapon X, ale nie, pierwsza dotarła do niego udająca Strykera Mystique. Historia wkracza na nowe tory. Bardzo dobre tory. Żyją Jean i Scott. A - mający wciąż starą pamięć - Wolvie to, ze wzruszeniem, widzi.
Cóż.... Sama paskudna przyszłość nie wygląda najgorzej, ma klimat niezłej, mrocznej SF. Sentinele, co prawda, bardziej przypominają krzyżówkę
Nimroda z
The Fury (również przyjemniaczków
), ale to nie przeszkadza. Gorzej ze strojami mutantów z przyszłości (kiczowate takie w większości), ale mało czasu je widzimy. Ogólnie - jak na
blockbuster i to marvelowski - jest przyzwoicie. Nie ma akcji tak szybkich, że wzrok się gubi, nie ma szczególnych idiotyzmów (tylko te w konwencję wpisane z naukowo absurdalnymi supermocami na czele), nie ma wymuszonego humoru. Są za to, niestety, liczne kwestie, nad którymi twórcy przeskakują - ani słowa o tym, co wydarzyło się po "X-Men 3" (a działo się w tym filmie tak burzliwie, że tłumaczyłoby wypuszczenie na mutantów Sentineli), jak Erik i Charles się pogodzili, zero wyjaśnień nowej mocy Shadowcat, Stryker pokazany jako papierowy zły-od-początku (ciekawiej by było zrobić i zeń ofiarę okoliczności), finalne cudowne zreformowanie Magneto i Nixona dokonane jest tak pospiesznie, że zakrawa na cud (no, chyba, że to Xavier mózgi im uprał, a nie słyszymy nic o tym), Trask posiada nieco pozorowanej głębi, ale ogólnie jest papierowym ludzkim szowinistą (taki stereotyp złego nazisty, co wierzy w twardą walkę o byt i nie zawaha się popełnić zbrodni, ba, lubi je popełniać, rzutowany na inne czasy i okoliczności), jakim cudem wyciekły jego machloje (zemsta Raven? Charlesa? Nixona?), o których nic wcześniej nie słyszeliśmy, też nie wiadomo. Ciekawe też jakie konkretnie finalna wersja Wolviego ma szpony (bo jeśli adamantowe, to jakim cudem?)?
No i pojawia się pytanie co sprawiło, że Xavier pozbierał się jednak (i trafił na wózek) pomiędzy "First Class", a oryginalnym początkiem cyklu, skoro tam nie wspierał go cofnięty w czasie Wolverine. A także, czy należy rozumieć, że - znane z poprzednich filmów - serum pozbawiające mutantów mocy bazuje na leku jaki stworzył dla siebie Beast.
Najwięcej zagadek niesie jednak wątek Kennedy'ego - dlaczego Magneto ratował go w tak niemagnetowym stylu, subtelnie (on, który lubił wielkie wejścia i epickie monologi), a zarazem nieskutecznie (z jedną kulą się nie udało facetowi o tej mocy???). Jakim cudem po fakcie został złapany? Czy prezydent zginął bo był mutantem, czy z innych powodów (i jak w ogóle wyglądała zagadka jego śmierci w tej rzeczywistości)?
W teorii da się obudować sobie to wszystko fan-hipotezami, dlatego nie razi tak, jak by mogło... Ale... stanowczo nie jest to poziom dwu pierwszych części cyklu, może to kwestia tego, że tam scenariusze pisali inni ludzie (jedynka - Hayter, dwójka - dodatkowo Dougherty z Harrisem).
Z tym, że oczywiście aluzję do
bratniej franczyzy (
"StarTreka" ofkors -
McCoy ogląda Kirka, że tak powiem
), wypada mi docenić.
Aha:
Rogue Cut** niesie trochę więcej akcji i emocji i pewne nowe pomniejsze znaki zapytania, ale stanowczo godniejsza jest oglądania z obu dostępnych wariantów, choćby dlatego, że pokazuje tytułową dla siebie
mutantkę w b. dobrym stylu, czyniąc ją w końcu tą znaną z komiksów
twardą (acz nie tak twardą, by nie odczuwać porywów serca)
zawodniczką.
Z tym, że nawet w tej wersji to jest nadal średni film. Takie 3-/4 (i to w kategorii współczesnych rozrywkówek). Boli bowiem, że ciekawszą (acz nadal sztampową) pracę kamery mamy dopiero w ostatniej regularnej scenie, boli ponapisowy koszmarek z apokaliptyczny
, boli, że aktorzy klasy Stewarta i McKellena mają tak niewiele do zagrania (a w wersji pociętej jeszcze ich mniej). Boli brak epickich monologów, interesujących dialogów i ciętych
onelinerów, będących dziedzictwem serii, w różnych jej wydaniach. Boli też, że nie dowiadujemy się zbyt wiele o ciekawe pokazanych nieciekawych przyszłych czasach (a prosiło się m.in. o sięgnięcie po ten - kojarzący się z Sentinelami - wątek, że ludzie to też mutanci wcześniejszej odmiany
Homo w sumie). Acz nie jest to jakiś dotkliwy ból, przyznać trzeba. Przeciwnie - ogląda się całkiem miło, jak rzadko którą produkcję tej klasy ostatnio. Bawiłem się naprawdę nieźle.
Edyta (nie-Bartosiewicz
):
Po obejrzeniu filmu zdarzyło mi się sięgnąć po komiksowe zbiorcze wydanie "Days...", zawierające poza tytułową opowieścią jeszcze kilka innych przygód tejże supergrupy (wszystkie stworzone przez Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a - autorów sukcesu serii i twórców paru najbardziej znanych Mutantów Marvela)... I przyznać muszę, że znacznie lepiej wypadły w moich oczach poboczne wątki i historie - kwestia człowieczeństwa Wolverine'a, dojrzewanie Kitty do roli superbohaterki, możliwości Danger Roomu, magicznie stworzona wizualizacja Piekła Dantego, nawet ukochana Nightcrawlera i gościnny występ - mających własne kłopoty -
Alpha Flight - niż tytułowa dwuczęściowa opowieść. Ba, byłem nawet zaskoczony, że taka błahostka (w sumie) stała się tak sławna. W efekcie muszę zwrócić filmowi część honoru - nie jest gorszy od oryginału, a w zakresie budzenia emocji (tego konkretnego?
) widza sprawdza się lepiej. Z tym, że ze wszystkich trzech - b. różnych w detalach - realizacji tego tematu
kreskówka (sięgająca zresztą po dodatkowe wątki ze znacznie późniejszych komiksów) wypada najciekawiej (acz umiejętne, choć b. pretekstowe, wplecenie w fabułę amerykańskiej historii i polityki to wyłączna zaleta - i tym samym atut - wersji kinowej).
Co nie zmienia faktu, że bez wiadomego komiksu, ani filmu, ani animacji
by nie było...
* wycięte w wersji pierwotnej sceny, jeśli ktoś nie zna, a ciekaw:
https://vimeo.com/133900317