Całkowicie z Tobą się zgadzam! Doskonale wyobrażam sobie na przykład, że zaryzykowałbym własne życie, żeby ocalić od zguby własne dziecko, rodziców czy brata, a pod pewnymi warunkami nawet Maźka.
Ale nie o to pytam.
Żeby była ofiara, musi być ofiarodawca i ofiarobiorca.
Od biedy rozumiem (co nie znaczy: pochwalam; wręcz odwrotnie!) terrorystów, którzy grożą, że jak nie wypłacicie nam miliona/miliarda baksów, to kogoś zamordujemy. Klasyczny terror dla pieniędzy, szmalec zaś da się już zamienić na prawie wszystko. Ale na co komu czyjeś czyste żywe biologiczne cierpienie? Rozumiem potrzeby patologicznego sadysty. który tak musi, bo tak mu każą głosy lub też, jako obserwator, czuje ciepełko na serduszku (taką ma potworną naturę). Wydaje mi się jednak, że Pan Bóg nie jest sadystą ani potworem i niczego nie musi...
To co z Twoją najwyższą ofiarą, zastanowieniem i wyobraźnią? Kto jest ofiarobiorcą?
R.