livKiedyś wierzyłem i wyznawałem jednocześnie pogląd, że pochodzenie religii da się jakoś wytłumaczyć jako efekt ewolucji, doboru naturalnego czy innych naturalnych procesów, a jednak nie można zanegować w ten sposób istnienia Boga. No i dziś pogląd wciąż uważam za słuszny, ale już nie wierzę. Wystarczyło trochę zwątpienia, inna percepcja (nie jestem pewien, skąd się one wzięły) i powoli zacząłem przestawać wierzyć. W takim momencie zaczynają do człowieka docierać argumenty, które wcześniej ze względy na silną wiarę lekceważył.
To było na drugim roku studiów, ale już od dzieciaka w różne rzeczy nie wierzyłem, powątpiewałem w sensowność obrządków, jakoś się to czy tamto w moich oczach kupy nie trzymało. Miałem już niezłe przygotowanie do konwersji, trzeba było tylko poluzowania hamulca, jaki stanowiło pewne chyba emocjonalne podejście do tych wszystkich dogmatów wiary. A jak już to nastąpiło, to w kościele patrzyłem na ludzi klękających, wstających i klepiących regułki jak na stado małp, trochę rozumnych, które jednak gdzieś tam w drodze ewolucji wykształciły coś takiego jak wiara i przez to teraz odczyniają te bezsensowne rytuały. Kazania księdza już mnie nie przekonywały. Najpóźniej przestałem się modlić- na końcu to była modlitwa tylko za bliskich, bo jakby się bozia miała gniewać, to nie chciałem, żeby ich to dotknęło.
Dziś już tylko czasem mnie jakaś głupia myśl najdzie czasem, a ostatnio np. dziwne uczucie, kiedy stałem na przystanku autobusowych koło kościoła.
Tak więc zdaję sobie sprawę, że same racjonalne argumenty z osoby wierzącej (raczej) nie zrobią ateisty, ale kto wie, czy gdybym nie wykazywał takiego racjonalnego podejścia do spraw wiary w owym czasie przemiany i wcześniej, czy nie skończyłoby się tylko na chwilowym kryzysie wiary, albo częściowym odrzuceniu nauki Kościoła, może konwersji na inne wyznanie czy religię?
Edit:
Zauważyłem, że mi wyszedł post trochę nie na temat, ale myślę, że też jest dobry jako odpowiedź.