Częściowo inspirując się znów poniższą listą:
https://esensja.pl/film/publicystyka/tekst.html?id=26880Machnąłem sobie powtórkę aż czterech filmów SF, głównie nowych. Wrażenia streszczę po kolei.
"The Last Starfighter" - kino czysto rozrywkowe, z obecnej perspektywy sprawiające wrażenie niskobudżetowego (Obcy tandetni, a oszczędne CGI strasznie się postarzały), ale zdumiewa skala, nie tylko jego epigoństwa względem "SW", ale i prekursorstwa - Centauri ze swoim pojazdem zdaje się być zarazem naśladowcą Doctora (Who) i protoplastą "Doc'a" Browna z jego DeLoreanem, Grig ze swymi manierami - trochę Daty, trochę Saru, trochę
Kilowoga, Beta - szybkich klonów z "M.I.B.", Zando-Zan poczynają znów sobie nieco jak beztwarzowi łowcy z "Critters", przy czym jeden z nich podszywa się pod policjanta jak T-1000, pole chroniące Rylos zostało znów prawie
na żywca skopiowane w "DS9", Gunstary mają formę nieco podobną do późniejszych Starfury z "B5", a barwna zbieranina wśród której dorasta protagonista b. przypomina tę z "*batteries not included", zaś strategia finalnej bitwy przywodzi na myśl odcinek "AND" "Angel Dark, Demon Bright". Wygląda więc na to jakby ta pozornie prosta eskapistyczna przygodówka była
sandboxem w którym bardziej rozrywkowe kino SF ćwiczyło rozwiązania na lata, i dlatego warto ją zauważyć.
"Ex Machina" to jedna z tych produkcji, której streszczenie nie odda sprawiedliwości (mądrze więc
maziek zrobił w szczegóły nie wchodząc, a ograniczając się do słów, że fajna
). Dużo robi tam bowiem klimat - wyraźnie nawiązujące do Kubricka z Tarkowskim zdjęcia, i dekoracje (co ciekawe wnętrza autentycznego hotelu, który chętni mogą odwiedzić
*), klaustrofobiczna atmosfera; niemniej - włożone w usta bohaterów rozważania z zakresu kognitywistyki i zwykłe filozofowanie
, którego jest naprawdę sporo. Ba, nawet zakończenie, które za pierwszym podejściem mnie wkurzało (czy science fiction musi zaraz zbaczać w thriller?!) ma - jak się zastanowić - uszlachetniający całość sens (ratuje Avę przed wpadnięciem w kliszę mentalnej humanoidalności, bowiem kiedy już się zdaje, że fabuła wykoleiła się w łzawą, harlequinowatą, opowiastką o maszynie zakochanej w człowieku, okazuje się, iż była to mimikra, przedstawienie grane na użytek naiwnego Caleba przez trudny do rozszyfrowania sztuczny umysł).
Jednym słowem: dobry, traktujący widza (i poruszaną tematykę) serio film, w którym przyczepić się można chyba tylko wątku spięć
.
Nawiasem: dałoby się z tego w sumie zrobić kolejną opowiastkę o Tichym odwiedzającym jeszcze jednego szalonego wynalazcę.
*
https://www.businessinsider.com/ex-machina-juvet-hotel-2016-9"WALL-E" - piękna bajeczka w spielbergowskiej tradycji, zawierająca - owszem - elementy, w czasie oglądania których nóż się w kieszeni otwiera (ale zaraz zamyka, bo produkcji w takiej konwencji, w dodatku animacji, więcej się wybacza) - choćby cudowna odporność tytułowego robocika na podgrzanie silnikami rakiety i warunki związane z wejściem - na zewnątrz tejże - na orbitę, bezsensowna konstrukcja EVE - przypominająca DISCO-statki z oddzielonymi gondolami, a zarazem gryząca się z mniejszym futuryzmem tego, co wewnątrz Axioma oglądamy, czy wzmianka, że ludziom przyszłości kości pozanikały, pozostająca w sprzeczności z faktem, że gdy trzeba - są jednak w stanie chodzić - ale przeważa nad nimi nie tylko urok bohaterów i opowiadanej historii, lecz i wątki - wbrew pozorom - poważne - malownicze obrazy zasypanej śmieciami Ziemi, groteskowa wizja rozleniwiającej
post scarcity (to są dopiero
jagódki cieplarniane ) stanowiąca swoistą konkurencję dla "TNG" (bo gdy u Roddenberry'ego dobrobyt pozwala ludziom wydobyć z siebie co najlepsze, u Stantona zmienia ich w leniwe, oderwane od życia
kluchy - gadaliśmy i o tych wallmarciakach
- z których trójka jednak zdobywa się w chwili próby na minimum okruchy heroizmu, więc nie wszystko stracone), tu zresztą - jak w "Powrocie..." - gdy ludzie zawodzą - brzemię człowieczeństwa przyjmują na siebie maszyny (może i zbyt uczłowieczone jak na poważną fantastykę naukową - bo i do zakochań typowo disney'owskich zdolne, i do rozkoszowania się starymi musicalami - czyżby stąd "ORV" kopiowało? - ale, jako się rzekło, tu akurat wszystko to ujdzie). A żartobliwe nawiązania (głównie) do "Odysei..." robią za wisienkę na torcie.
Świeża to jeszcze produkcja, ale tezę zaryzykuję, że - wraz z omówioną już "Machiną" (i "Moonem") - miejsce w historii kina SF sobie zapewniła, i za dekady będą pamiętane.
"The Martian", czyli "Marsjanin" - tu mam problem, bo jest to film dobry i zły zarazem. Zły, albowiem zawiera liczne naukowe błędy - od niesławnych zmyślonych straszliwych burz marsjańskich, przez brak ukazania niższego - na Czerwonej Planecie - ciążenia (Maetzigowi czy Jonesowi można to wybaczyć - jeden nie miał środków techn., drugi - budżetu, zresztą może do czasu gdy klony na Księżyc poślą ktoś sztuczną grawitację wymyśli
, Scottowi przy kwotach, którymi dysponował - ciężej), i opóźnienia łączności, co to niby są, wspomniane, ale faktycznie nigdy ich nie ma, po macgyveryzm daleko posunięty, tym samym mało prawdopodobny. Szerzej:
https://wyborcza.pl/7,75400,18965968,marsjanin-ile-w-nim-science-a-ile-fiction.htmlhttps://the-martian.fandom.com/wiki/Scientific_Inaccuracieshttps://www.filmweb.pl/film/Marsjanin-2015-715533/discussion/to+jedna+wielka+naukowa+bzdura+pochwała+myślenia+jakiego+myślenia,2692677https://www.filmweb.pl/film/Marsjanin-2015-715533/discussion/Wpisujcie+tutaj+błędy+naukowe+logiczne,2693462A i artyzmu szczególnego trudno tam szukać (niezłe widoczki i okazjonalne refleksyjne pozy bohatera to "trochę" za mało). Dobry - bo unosi się nad nim duch Defoe'go, Wyssa, Verne'a, Clarke'a, nawet E.R. Burroughsa z Heinleinem - chwali niezłomność, pomysłowość, naukową kompetencję (nawet jeśli pochwała ta zbliża się niebezpiecznie do poziomu kurtzmanowo-spockowego
"I like science!"). A w wątku użycia kodu ASCII pobrzmiewa jakby echo Mistrzowego nadawania Morse'm. Znaczy: papka dla oczu, wybrednym nie polecam, ale czegoś sympatyczna...
I jeszcze jeden zbiorczy wniosek się nasuwa - mimo sporego rozstrzału stylistyk i poziomów - dwie rzeczy kinowej SF służą, pozornie sprzeczne - kameralizm i wizualny rozmach. Bo z jednej strony lepiej się jakoś ogląda historie rozpisane na dwu facetów i dwie człekokształtne
robótki, samotnego marsjańskiego rozbitka, czy dwoje robotów z okazjonalnym użyciem trojga ludzkich
pulpetów w roli tła, gęściej się wtedy robi od myśli i emocji, z drugiej jednak nie zaszkodzi włożyć ową garstkę w odpowiednio okazałe dekoracje - wszystko jedno - wystawnie ascetycznych apartamentów, "zdobnej" wieżami złomu i rdzą przysypanej - ongiś zielonej - planety, czy przypominającego aquaparko-supermarketo-hotel kosmolotu.
Przy czym nie muszą ci bohaterowie być nawet szczególnie oryginalni, ni głębocy, byle byli dobrze napisani i zagrani. Wystarczy standardowy nie budzący zaufania arogancki geniusz-miliarder ukarany na koniec za swe winy, niegłupi przeciętniak-naiwniak o dobrym sercu, enigmatyczna maszynowa
famme fatale, wzbogacona o życie uczuciowe kopia Johnny'ego 5 (
zmartwychwstająca w kluczowym momencie jak on i E.T.), kosmonauta-dowcipniś czy ziemski klon Luke'a Skywalkera.
Dobrze jest też o współczesność zahaczyć - a to nad rolą przegładarek int. i smartfonów się nachylić, to konsumpcjonizm bezmyślny wychłostać, albo NASA ukłon złożyć, czy choć zauważyć istnienie zdolnej młodzieży chcącej się z biedy wyrwać w (Wszech)świat daleki, i zaraz widz czuje, że i jego opowiadana historia dotyczy.
Niby niewiele, a mało komu się udaje.