Tekst taki sobie, ale wydaje mi się, że autor zauważył ciekawą analogię:
http://esensja.pl/film/publicystyka/tekst.html?id=8808
Edit:
Wracając jeszcze do tematu szybko starzejących się kretyństw...
Rekordzistą w tym względzie jest chyba film film powstały w roku 2004 (sic!), wyglądający jednak - jeśli pominiemy aluzje do paru nowszych produkcji i, aż nazbyt widoczne komputerowe "podrasowanie" - jak niskobudżetowa produkcja klasy Z z lat '80, jeśli nie wręcz
monster movie z wczesnych lat '50.
Jest to "Godzilla: Ostatnia wojna". W intencji wielkie zamknięcie słynnego cyklu.
Wada podstawowa - pierwsza, umiejąca jeszcze wstrząsnąć widzem, "Godzilla" to to nie jest i twórcy mając świadomość jak bardzo poszły do przodu zarówno sztuka filmowa, jak i jej strona techniczna (F/X) nawet nie podejmują próby zmierzenia się z legendą. Na starcie stawiają na pastisz. Zważywszy na to, że dysponują możliwościami technicznymi na miarę serialu o Power Rangers - trafna decyzja. Fabuła? Kosmici (człekopodobni, rzecz jasna) atakują Ziemię zjednoczonymi siłami przejętych przez siebie pod kontrolę potworów. Przeciw nim występuje doborowa jednostka specjalna, Godzilla, jego (w końcu Godzilla to rodzaj męski) zabawny, acz całkiem rozgarnięty potomek - Minilla i (czy wspominałem, że uwielbiam te ćmy?
) Mothra. Okraszone to wszystko lepszymi i gorszymi żartami i aluzjami. Na Ziemi pojawiło się pokolenie mutantów, które w końcu dogadało się jakoś z ludzkością (główny człowieczy bohater jest mutantem walczącym w obronie ludzkosci). Bohaterowie noszą czarne skórzane płaszcze i toczą walki a'la "Matrix". Atak na statek kosmitów b. przypomina zniszczenie Gwiazdy Śmierci, ale i finalną walkę z "Mrocznego widma". Itd. itp. Dla miłośników walk wielkich potworów (a dla kogo niby jest ten film?) przygotowano całe mnóstwo efektownych pojedynków (raduje się serce gdy widzimy jak Godzilla w parę sekund rozkłada emmerichową Zillę; walcząca z oddaniem do końca Mothra wzrusza jak zwykle). Zaś jeśli chodzi o wątek "ludzki" - show kradnie kickbokser i wrestler Don Frye w roli kapitana Gordona, postaci jakby wyjętej żywcem z filmów Raimiego... czy Tarantino.
Film niemożebnie głupi, ale już w momencie powstawania skazany na
kultowość (na tej samej zasadzie co - najgorsze z najgorszych - produkcje Eda Wooda czy wytwórni TROMA, inne przykłady kinowego
geniuszu ujemnego). Polecam miłośnikom
kaiju movies i smakoszom
campu. Wszyscy inni wzruszywszy ramionami zrezygnują z oglądania już po paru minutach.
Choć
scenę rozkładania Zilli powinni zobaczyć wszyscy, którym Emmerich zalazł za skórę.