Autor Wątek: Biblioteka Stanisława Lema  (Przeczytany 208110 razy)

.chmura

  • Juror
  • Senior Member
  • *****
  • Wiadomości: 314
  • I Love YaBB 2!
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #15 dnia: Marca 18, 2016, 12:46:46 pm »
Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna:
Cytuj
Przecież książka otwiera się czującemu i rozumnemu czytelnikowi (o znawcach wszak mowa!) od razu, mówi mu wszystko, co ma do powiedzenia, i jakież to tajemnicze procesy zajść jeszcze muszą, aby z ust jego wyrwał się, po miesiącach czy latach, okrzyk zachwytu? Ile wart jest ów zachwyt, przybywający z takim opóźnieniem? Dlaczego mamy wierzyć w jego autentyczność? Dlaczego to, co było hermetyczne, nudne, nic niewarte albo trywialne, skandalizujące, bezwstydne czy wreszcie zbyteczne i jałowe — staje się głosem epoki, spowiedzią dziecięcia wieku, nowym, wstrząsającym nami odkryciem człowieka, jakiegośmy nie znali?
Wszystkie te pytania stawiałem sobie po zamknięciu Lolity Nabokova, książki, która parę lat temu była zarazem ewenementem i skandalem literackim.
"Rozprawy i szkice", "Lolita, czyli Stawrogin i Beatrycze"
Jeśli dobrze rozumiem, słowami: „Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna” Q waha się, czy Lolita spełnia warunki obecności na wiadomej liście.
*
Myślę, że Q źle sklasyfikował zacytowane przez siebie słowa, uznając je za Lema „konkluzję”. Moim zdaniem nie jest to Mistrza konkluzja wywodów nt. Nabokova Lolity. To nie jest konkluzja, to nie jest Lolity ocena, tylko to jest punkt wyjścia analizy fenomenu Lolity. Nie przypadkiem cytowane słowa padają na drugiej z 27 stron Lemowej recenzji, a nie na jej końcu. Tymi słowami Mistrz nie ocenia Lolity. Tymi słowami dziwi się, jak to jest możliwe, że książki wybitne nie od razu rozpoznane zostają jako wybitne. Lolita jest dla Mistrza jednym z przykładów takiej intrygującej sytuacji. 
*
Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne. Wszak lokuje Lolitę obok dzieł Prousta, Musila, Conrada, pisze o „uznaniu”, ba, „entuzjazmie” „znamienitych pisarzy i krytyków” (s. 200), którzy „wykazują nam, iż Lolita jest dziełem na miarę światową” (s. 201). Recenzja Lolity jest najdłuższą z wszystkich recenzji umieszczonych w drugiej części 21. tomu Dzieł.
*
Poza wszystkim, myślę, że z Nabokovem miał Mistrz kłopoty podobne do kłopotów z Tarkowskim. W swojej recenzji Lolity koncentruje się na technikaliach, nie na estetyce. Na przykład, celnie i odkrywczo podkreśla pokrewieństwo Dostojewskiego potworów (Swidrygajłow, Stawrogin) z Humbertem Humbertem, które nie sprowadza się bynajmniej do zainteresowania małymi dziewczynkami. (A przecież Nabokov szydził z Dostojewskiego jako pisarza!). Natomiast nie ma tu prawie analizy walorów estetycznych książki, dla samego Nabokova najważniejszego z aspektów dzieł literackich. 
*
Zawsze ciekawiło mnie, co Nabokov miałby do powiedzenia o Mistrzu… O ile wiem, nie przeczytał ani jednego Jego słowa. Mistrza z epoki Astronautów wyniośle wytarzałby w smole i pierzu, to w miarę pewne. Jak jednak ten, uzależniony od Piękna kryjącego się w szczelinach między słowami, nałogowiec zareagowałby na fenomen Maski? 

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #16 dnia: Marca 18, 2016, 01:21:23 pm »
Ale dlatego się nie dogadamy w tym wątku:)

Ale... może dogadać się nie musimy? Może - dzięki różnorodności spojrzeń - zaoferujemy skrzatowi większy wybór?:)

Merytorycznie muszę się przygotować i trochę doczytać, aby uzasadnić, dlaczego pominąłem np. Bestera, czy Stappledona. Zgadzam się jednak, że sama wzmianka w "Fantastyce i futurologii", czy również w jakimś wywiadzie, to trochę za mało. Szukamy książek, które przetrwały próbę czasu i weszły na stałe do panteonu literackiego.

Bestera nie będę bronił, bo różne są rodzaje ponadczasowości i omawianie np. Dostojewskiego z Dumasem na przemian dziwnie by wyglądało, choć obaj - każdy na swój sposób - w literaturze nieśmiertelni.

Stapledona jednak bym bronił - sądzę bowiem, że bez niego i jego - nie zawsze udanych - prób nie byłoby i "GOLEMa...", i 3/4 tego co w zachodniej SF wartościowe (np. u Clarke'a). Owszem, jest to autor zapomniany, o czym pisze sam Lem, ale zdaje się, że niesprawiedliwie jednak...

Jeśli dobrze rozumiem, słowami: „Kłopot mam natomiast z "Lolitą" Nabokova, poświęca jej Mistrz arcyciekawą analizę, ale konkluzja jest raczej dwuznaczna” Q waha się, czy Lolita spełnia warunki obecności na wiadomej liście.
*
Myślę, że Q źle sklasyfikował zacytowane przez siebie słowa, uznając je za Lema „konkluzję”. Moim zdaniem nie jest to Mistrza konkluzja wywodów nt. Nabokova Lolity. To nie jest konkluzja, to nie jest Lolity ocena, tylko to jest punkt wyjścia analizy fenomenu Lolity. Nie przypadkiem cytowane słowa padają na drugiej z 27 stron Lemowej recenzji, a nie na jej końcu. Tymi słowami Mistrz nie ocenia Lolity. Tymi słowami dziwi się, jak to jest możliwe, że książki wybitne nie od razu rozpoznane zostają jako wybitne. Lolita jest dla Mistrza jednym z przykładów takiej intrygującej sytuacji. 
*
Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne. Wszak lokuje Lolitę obok dzieł Prousta, Musila, Conrada, pisze o „uznaniu”, ba, „entuzjazmie” „znamienitych pisarzy i krytyków” (s. 200), którzy „wykazują nam, iż Lolita jest dziełem na miarę światową” (s. 201). Recenzja Lolity jest najdłuższą z wszystkich recenzji umieszczonych w drugiej części 21. tomu Dzieł.
*
Poza wszystkim, myślę, że z Nabokovem miał Mistrz kłopoty podobne do kłopotów z Tarkowskim. W swojej recenzji Lolity koncentruje się na technikaliach, nie na estetyce. Na przykład, celnie i odkrywczo podkreśla pokrewieństwo Dostojewskiego potworów (Swidrygajłow, Stawrogin) z Humbertem Humbertem, które nie sprowadza się bynajmniej do zainteresowania małymi dziewczynkami. (A przecież Nabokov szydził z Dostojewskiego jako pisarza!). Natomiast nie ma tu prawie analizy walorów estetycznych książki, dla samego Nabokova najważniejszego z aspektów dzieł literackich.

Konkluzja... Może i użyłem tego słowa niezręcznie - miło Cię znów widzieć chmuro :) - ale jakoś mi pasowało, właśnie dlatego, że widać tu najwyraźniej ten - jak napisałeś - kłopot Lema z Nabokovem. Owszem, Mistrz pisze o zachwycie krytyków, owszem, zestawia z Dostojewskim, którego wysoko ceni (acz robi to jakby bardziej analitycznie, mniej wartościująco - porównuje wątki, bohaterów), ale finał jego wywodu jest prawie taki sam, jak początek - przyglądanie się. Nie ma tych - charakterystycznych dla Lema - ostrych sądów, którymi potrafił wyrazić co myśli niepochlebnego o autorach renomowanych. Nie ma też jednoznacznej pochwały - której przykładów sporo już przytoczyliśmy. Jest taki jakby wyciszony namysł, od początku do końca. Co dość nietypowe dla eseistyki Mistrza. Tak nietypowe, że aż warte odnotowania. nie wiem tylko czy na tej liście?
« Ostatnia zmiana: Marca 18, 2016, 03:38:29 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #17 dnia: Marca 18, 2016, 01:22:47 pm »
Chyba za 66, ale wraz z wysyłką! Przepraszam, spieszę się, nie mam czasu sprawdzać.
R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 7023
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #18 dnia: Marca 18, 2016, 02:10:35 pm »
Oj skrzacieskrzacie - wolałam jednak notatki z podziemia:)
P.S. Mam prośbę - moglibyście Wasze cytaty uzupełnić stronami, z których pochodzą? Łatwiej byłoby je odnaleźć:)
Tutaj mam problem, bo wszystkie książki Lema przeglądam w wersji elektronicznej, bezstronicowej, ale też o tym myślałem, postaram się pouzupełniać strony z wydań "Gazety Wyborczej
Listy, wywiady mam głównie papierowe - jeśli trafię na Twoje cytaty - to uzupełnię strony. Zresztą nie było ich w wyborczym wydaniu.

Może uzasadnię skąd moja niechęć - w tym wątku - do literatury SF (bo przecież nie jako takiej - czytałam, czytam, oglądam SF - lubię) - dla mnie zupełną podstawą  i odnośnikiem w trudnej do uchwycenia sprawie gustów literackich Lema jest rozdział z Tako rzecze Lem.
Tam dosyć jasno został sprecyzowany stosunek Lema do różnych gatunków literackich. Tego co miało na niego wpływ w dzieciństwie, co przetrwało, co go rozczarowało, co kształtowało.
Łatwo zrozumieć, że ponadczasowym topem topów nie jest dla niego literatura - w potocznym rozumieniu - SF.
Bereś kieruje go na te tory i wyciąga z niego opinie o kilku nazwiskach. Ale właśnie: wyciąga. Aż do widocznego zdenerwowania  u Lema - podsumowującego swoją pracę w obszarze amerykańskiej SF, na str. 205:
Cytuj
przez parę lat zachowywałem się jak misjonarz w burdelu, pragnący nawracać upadłe panienki.
Co do: "Lolita" Nabokov
Że Mistrz miał książkę Nabokova za „wybitną” jest – moim zdaniem – w miarę jasne.
i
Owszem, Mistrz pisze o zachwycie krytyków, owszem, zestawia z Dostojewskim, którego wysoko ceni (acz robi to jakby bardziej analitycznie, mniej wartościująco - porównuje wątki, bohaterów), ale finał jego wywodu jest prawie taki sam, jak początek - przyglądanie się. Nie ma tych - charakterystycznych dla Lema - ostrych sądów, którymi potrafił wyrazić co sądzi niepochlebnego o autorach renomowanych. Nie ma też jednoznacznej pochwały - której przykładów sporo już przytoczyliśmy. Jest taki jakby wyciszony namysł, od początku do końca. Co dość nietypowe dla eseistyki Mistrza. Tak nietypowe, że aż warte odnotowania. nie wiem tylko czy na tej liście?
Cytuj
Odpowiadają mi też nieliczne książki Nabokova, a szczególnie Lolita, która była bardzo starannie wyważona, w przeciwieństwie do na przykład Bladego ognia, gdzie daje o sobie znać pewne zakłócenie proporcji. Nabokov potrafi robić to tak świetnie, z taką lodowatą precyzją, że aż mnie odrzuca. To są często rzeczy wręcz niewytłumaczalne.
"Tako rzecze Lem. Stanisław Bereś rozmawia ze Stanisławem Lemem", rozdział "Gusta i dysgusta", str. 174
Jeszcze w kilku miejscach o Nabokovie - w listach do Kandla, Mrożka (czytam tylko Heralad Tribune i Nabokova;))
Myślę, że Lolita sobie zasłużyła na to miejsce - albo ogólniej: Nabokov.
Zawsze ciekawiło mnie, co Nabokov miałby do powiedzenia o Mistrzu… O ile wiem, nie przeczytał ani jednego Jego słowa. Mistrza z epoki Astronautów wyniośle wytarzałby w smole i pierzu, to w miarę pewne. Jak jednak ten, uzależniony od Piękna kryjącego się w szczelinach między słowami, nałogowiec zareagowałby na fenomen Maski? 
Napisałby, że jak na pisarza SF, to całkiem zgrabne?;)

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #19 dnia: Marca 18, 2016, 02:18:34 pm »
Zatem może jeszcze w obronie Stapledona...

olka, napisała(ś) ironicznie o indeksie "Fif'y". Zgoda, nachylanie się nad każdą bzdurną opisaną w niej space operą byłoby marnowaniem czasu, jednak Stapledon akurat jest jednym z tych pisarzy, po wyrzuceniu których z tegoż indeksu gmach "Fantastyki i futurologii" zawali się w kilku istotnych miejscach.

Pozwolę sobie - trochę na szybko i nieporządnie - zarzucić Was, olko i skrzacie, cytatami z pierwszego wydania:
Cytuj
Fatalnym przywilejem takich udeptywaczy tematu eschatologicznego jest dewaluowanie znaczeń, jakie pierwotnie okrążały cenne książki typu Wojny światów albo Pierwszych i ostatnich ludzi.
Cytuj
Gdy Stapledon w kilkadziesiąt lat po Wellsie stworzył swój „kosmiczny mit” człowieka, już nawet literackokrytyczne bibliografie nie wchłonęły jego dzieła.
Sprawa finalnego wygnania kosmicznego tematu z literatury była przesądzona.
Nadzwyczajny stan zawężenia świadomości — jako rozeznań — na tym polu jest ostatecznie taki, że akt tematycznego i pojęciowego ostracyzmu w ogóle nie został rozpoznany jako kulturowy błąd.
Cytuj
Jeden z najwybitniejszych ojców współczesnej Science Fiction, Olaf Stapledon, dał oprócz dwu powieści, jakie uważnie rozbieramy w innych rozdziałach tej książki, utwór, który miał być niejako summą kosmicznej fantastyki. Jest to Starmaker, rzecz napisana w roku 1937, więc jedna z ostatnich pozycji Stapledona. Stanowiąc skarbnicę pomysłów, którymi może się SF żywić przez lata cale, esej ten (trudno bowiem nazwać Sprawcę Gwiazd powieścią) przedstawia raczej monstrualny (ale imponujący) niewypał.
Cytuj
The Starmaker jest ultymatywną podróżą; jak z kosza wzlatującego balonu rozpościera się widok coraz większy, tak ze stanowiska narracyjnego coraz bardziej monumentalna otwiera się panorama spraw i prac kosmicznych. Ta kosmopsychogonia ma swoje miejsca świetne — i dziwaczne tylko (np. obraz gwiazd, gniewnie ścierających protuberancjami życie z powierzchni planet, jest groteskowy i przywodzi na myśl odkurzanie piórkiem). Stapledon produkuje też mnóstwo psychozoicznych potworków, bo nie uwzględnia tego prawa ewolucji, które sprawia, że rozum, będąc organem adaptacji nadzwyczaj przyspieszającym procesy przystosowawcze względem biegnących dzięki grze doboru naturalnego, raz wyniknąwszy, uniemożliwia jakieś np. wyrastanie skrzydeł, bo ewolucyjnie trzeba na takie zajście czekać i miliony lat, natomiast technicznie opanować sztukę lotu można w czasie tysiące razy krótszym. Lecz mankamenty takie nie są najistotniejsze, bo stanowią tylko kroki przewodu zmierzającego wzwyż, ku postaci Sprawcy Gwiazd. Ta Najwyższa Istota miała swoją młodość jako erę niedojrzałości i natworzyła wówczas mnóstwo Uniwersów „nieudanych”, jak gdyby bawiąc się takim działaniem. W różnych epokach bytowania Sprawcy rozmaicie zachodziło w Nim ścieranie się pierwiastków dobra i zła, a zarazem — czynnego wkraczania w Stworzone bądź tylko kontemplowania jego procesów. Mamy do czynienia z koncepcją Boga Ewoluującego, która nieuchronnie zakłada Jego niedoskonałość startową — ta zaś implikuje istnienie praw, którym Stwórca Kosmosów podlegał, bo skoro mógł dorastać i dojrzewać, to nie tak, żeby sam sobie nadał taką własność. Stapledon okazuje się więc systemotwórcą mistycznym, którego płód ma jakość logiczną dosyć wątpliwą. Kosmos aktualny, dzieło Sprawcy już okrzepłego, to palenisko olbrzymich sił, cywilizacje rodzących i niszczących je naprzemiennie; ilość upadków, ruin, szkód, aberracji ewolucyjnych i socjalnych dorównuje gigantyzmem — ogromowi samego Wszechświata, z jego skupiskami Galaktyk i chmur gwiazdowych. Sprawca Gwiazd dąży do upsychiczniania Tworzonego, nie bezpośrednio jednak, a tylko nadając mu taką właśnie możliwość rozwojową. Dlatego świadomość wynikała i w wirach protoplanetarnych, i w wielkich słońcach, w biosferze chłodnych ciał i na skorupie gwiazd ginących cieplną śmiercią. Wszystkie owe świadomości, o ile w toku egzystencji nie wykoleiły się, nie zginęły ani nie uległy zniszczeniu przez inne, czyhające na nie w niezliczonej postaci, wydostają się na taki wreszcie poziom jasności, na którym już się mogą kontaktować z innymi, przez co powstaje z wolna — z pola ich styków — jak gdyby jeden Umysł Kosmiczny. O czym On sobie myśli — nie wiadomo.
Na planie logicznym największe zastrzeżenie budzi podwójny psychizm Bytu: Stapledon nie zadowala się wszak wcieleniem świadomości w układy materialne — od insektów, przez ludzi, do mgławic — lecz ponad całą materią stawia Sprawcę Gwiazd, którego działania można dwojako wykładać. Ponieważ On światy stwarza, ponieważ im, gdy wynikną, tylko patronuje kontemplacyjnie, to, chociaż Stapledon nie życzy sobie takiej wykładni Jego uczynków, choć usiłuje zamknąć do niej czytelnikowi dostęp, podkreślając uporczywie, że motywacja aktywności Sprawcy nie jest dostępna człowiekowi, przecież musi być jedno z dwojga:
1) Albo stosunek Sprawcy do Sprawianego jest wyłącznie Jego decyzjami determinowany, więc w tych decyzjach manifestuje się Jego aksjologia (nie robi przecież tego, czego nie chce robić: ewentualność Sprawcy pomieszanego wykluczam jako trywialną), i to jest aksjologia dosyć dziwna, bo wydaje On swe stworzenia na niezliczone męki, jakkolwiek tylko pośrednio. Zgotował im byt doczesny jedynie: raz, kiedyś, sporządził Trójcę Światów Sprzężonych taką, że Doczesność podłączył do Raju i Piekła, lecz to był tylko lokalny prototyp, który upowszechnieniu nie podlegał. Tak więc „zgeneralizowana transcendencja” nie oczekuje świadomych bytów Kosmosu: nie będzie pozadoczesnych bilansów, remanentów ani zapłat. Tak Sprawca swobodnie postanowił.
2) Albo też Sprawca sam nie jest doskonale wolny, lecz działa pod kompulsją, czy to tajemnej mocy, czy wcielonych weń (religijnych?) aksjomatów, przez co tak, a nie inaczej postępować musi.
Pierwsza wykładnia wiedzie do takiej „teologii behawiorystycznej”, której tezy brzmią dosyć makabrycznie. Przez „teologię behawiorystyczną” rozumiemy tu po prostu odtworzenie aksjomatyki postanowień co do naczelnych wartości — w oparciu o zachowanie Sprawcy Gwiazd. Nie wiadomo wprawdzie, co On sobie myśli, ale wiadomo przynajmniej, co robi. Otóż najwyraźniej stawia ponad Dobro Stwarzanego jako Świadomości — maksymalizację różnorodnościową kreowanych fenomenów panpsychicznych, czyli stosunek Jego do Kreacji nie jest zwierzchnie etycznie zdeterminowany, lecz ludycznie bądź estetycznie. Działa bowiem tak, jak gdyby mniemał, że najlepiej jest wtedy, kiedy się jak najwięcej tworzy, a w samej rzeczy zbilansowanie dwu takich odrębnych Uniwersów, że w jednym panuje samo tylko Dobro, w drugim zaś ponadto jeszcze i Zło może się przejawić, wykazuje, iż pod względem różnorodności ten pierwszy Kosmos jest od drugiego znacznie uboższy fenomenalistycznie. Jeśli więc i nie jest nawet Sprawca Gwiazd Kreatorem–Sadystą, to w każdym razie moralne kryteria czynów podporządkowuje takim, którym moralna jakość jest obca. Ważniejsze jest bowiem dlań to, żeby się jak najrozmaiciej działo, od tego, żeby się Kreowanemu najlepiej powodziło. Wygląda tedy na eksperymentatora niewszechwiednego. Zaiste, mieszkać w świecie, co ma takiego patrona, to nader umiarkowana przyjemność.
Druga wykładnia prowadzi do hierarchii bogów, czyli do regressus ad infinitum, bo implikuje pytania o to, kto stworzył prawa rządzące zachowaniem samego Sprawcy? Kto ustanowił dlań aksjomaty? Kto wcielił weń pierwiastki Dobra i Zła? Jeśli instancja wyższa, która to uczyniła, sama też nie była ani wolna, ani doskonała, musi być jeszcze wyższa — itd. Stapledon, czując obecność takiej matni interpretacyjnej, stara się z niej wyjść poprzez zamknięcie członów wywodu w koło. Pokazuje np., że skazany na unicestwienie, jeśli jest tylko rozwinięty dostatecznie duchem, końca tego nie ma nikomu za złe, nie lęka się go ani od myśli o nim nie cierpi. Jakoż pewne wspaniałe cywilizacje w obliczu fizycznej zagłady — np. wywołanej inwazją „złych”, „obłąkanych” światów — nawet nie próbują walczyć z niebezpieczeństwem, lecz idą w zatracenie ze spokojną radością. Cywilizacja taka, zdolna już do duchowego obcowania ze wszystkimi świadomościami Kosmosu, traktuje siebie jako lejtmotyw w olbrzymiej symfonii Wszechświata. Zdobywając się na dystans wobec samej siebie, pojmuje, że jest tylko jedną nuta owej muzyki wspaniałej, dźwiękiem drobnym, choć zarazem konstytutywnym względem całości. Dobre to jako metafora, ale nie jako metafizyka. Stanowisko takie jest nadaniem pierwiastkowi estetycznemu najwyższej wartości: nie sama zagłada, co prawda, jest estetyczna, lecz zgoda na nią. Dlaczego? W czym jej wartość? Zdaje się, w tym, że: a) tak się nad samym sobą (tj. nad instynktem samozachowawczym) zwycięstwo odnosi, b) tak się wykazuje zrozumienie najwyższych rysów Ontycznego Ładu. Ale dlaczego właśnie zwalczenie chęci trwania własnego jest rzeczą lepszą aniżeli zwalczanie „najwyższych rysów Ontycznego Ładu”? Jeżeli nawet Sprawca urządził sobie Wszechświat jako muzykę, dlaczego mamy Mu pomagać w tym właśnie, żeby ona była możliwie harmonijna podług określonego przezeń kontrapunktu, zamiast Mu tę muzykę popsuć, a przy okazji siebie samych uratować? W teodycei Stapledona brak elementu miłości Stwórcy, ponieważ był to schizotymik introwertywny; toteż typowym dla schizotymii sposobem chłodne jakości estetyczne przenosi nad żar uczuć. Lecz formuła charakterologiczna, wyjaśniająca, czemu Stapledon tak rzecz napisał, nie ratuje przecież nielogiczności tej rzeczy.
Koncepcja Sprawcy Gwiazd u podstawy skażona jest następującym błędem logicznym: Albo zwierzchnią wartość nadają egzystencji sankcje, które w tejże egzystencji nie tkwią, czyli transcendentalne — wtedy intelekt, poszukujący tych sankcji, musi wykraczać poza granice doczesności, ale żeby mógł bezopornie zaaprobować Najwyższą Instancję, musi być ona — doskonała. Doskonałość oznacza bowiem dla rozumu poznającego koniec dociekań. Natomiast zaledwie powiemy, że Najwyższe nie jest doskonałe, powstaje zaraz pytanie o to, co je ogranicza, co perfekcję narusza, pytanie tym samym implikujące hipotezę Instancji jeszcze wyższego rzędu. Wtedy system, co się miał zewrzeć w całość jak koło, okazuje się nie zamknięty.
Albo też usensownia egzystencję — ona sama. Lecz wówczas wszystko, co próbuje jej patronować z zewnątrz, co ją stworzyło, nie będąc grą ślepych sił natury, lecz właśnie — świadomym czynem sprawczym, staje się jednym zakwestionowaniem immanentnych wartości bytowych. Gdyż naprawdę wolny i w wolności tej suwerenny może być ten tylko, kto sobie sam cele ustanawia; jeżeli stworzono go z rozmysłem, to rozmysł ów nie mógł być doskonale ateleologiczny względem niego. Albowiem akt stworzenia świadomej istoty sam musi być świadomy swojej sensowności. Jeżeli świadomy nie jest, znaczy to, że Stwórca działał bezmyślnie (tj. losowo, a tym samym — bezaksjologicznie). Pierwsze rozwiązanie naprowadza na ideę bóstw ułomnych (którą na pół serio wykładałem w kilku utworach, np. w Solaris i w Pamiętniku). Bóstwa ułomne są mniej lub bardziej człekokształtne duchowo. Ułomność ich oznacza przede wszystkim ograniczenie sprawczej potencji. Ograniczenie to trzeba koniecznie gdzieś ulokować. Albo w układzie hierarchii metafizycznym (istnieją wtedy bóstwa „coraz mniej ułomne” jako „coraz wyższe” — ich ciąg zaś perfekcję Wszechmocy i Wszechwiedzy aproksymuje), albo w układzie czysto materialnym (pierwszy jest wtedy Kosmos, poczynający w sobie właściwej grze ślepych sił istoty, co stopniowo mogą stawać się Bogami dla innych istot — i to jest właściwie antyteologiczna „teologia”, bo wszak Najwyższą Instancją okazuje się wtedy Kosmos materialny, który żadnych immanentnych sensów nie posiada).
W sposób poprawny logicznie z układu nazwanych dychotomii interpretacyjnych nie może się teodycea wydostać. Toteż koncepcja Sprawcy Gwiazd jest antynomiczna, jako że Stapledon pragnie utworzyć kompromis tam, gdzie tertium non datur.
Cytuj
Jakkolwiek porażkę artystyczną i intelektualną stanowi Sprawca Gwiazd, chodzi przecież o klęskę poniesioną w tytanicznym boju. Widać też wyraźnie drogę wzwyż, po jakiej szedł Stapledon od powieści o „nadczłowieku” — poprzez historię ludzkości — aż po rzecz „o powszechnych dziejach Kosmosu”.
Cytuj
właściwie jedynym pisarzem, który poświęcił znaczną połać swojego dzieła kwestiom przyszłości wiar ziemskich, pozostaje do dzisiaj rodak Wellsa, Olaf Stapledon, jako twórca (prócz Sprawcy Gwiazd) epopei fantastycznej o losach naszego gatunku na przestrzeni miliardów lat. On jeden, w książce zaliczanej obiegowo do fantastyki, uzmysławiał nieuchronną przemijalność symboliki historycznie powstających i tak samo wygasających wiar; w First and Last Men chrześcijaństwo znajduje się w „kulturowej czołówce” rozwoju zaledwie przez „kilka okrążeń” — a potem ginie bezpowrotnie po „ledwo” parudziesięciu tysiącach lat, jego zaś miejsce zajmują najzupełniej odmienne formy metafizyk. Trendem wykrywalnym w kolejnych religiach ludzkości przyszłej, jak je sobie wyobrażał socjolog Stapledon, jest właśnie wznoszenie się pułapu symbolicznego wiar poprzez sublimację i generalizację pojęciową jednocześnie. Im faza cywilizacyjnie u Stapledona wyższa, w tym większym stopniu wiara (jeśli w ogóle praktykowana intensywnie) okazuje się pewna tajemnicą, lokalizowaną ogólnokosmicznie oraz pozadocześnie, a zarazem w tym mniejszym stopniu staje się doktrynalizacji podległa. Niewyraźnie zarysowującą się granicą tego ciągu ewolucyjnego miałaby być jak gdyby „świadomość kosmiczna”, ku której Uniwersum zdaje się ciążyć (co zresztą przypomina trochę rysy koncepcji Teilhardowskiej).
Stapledonowi więc zawdzięczamy jedyną pozycję, usiłującą zawrzeć problematykę „futurologiczną” wiary religijnej. Na tym tle antyintelektualizm konformistyczny Amerykanów zdobywa szczególną wymowę. Stapledon bowiem jak gdyby mimochodem, bo wcale nie koncentrując na tej rzeczy uwagi (ma ją za aż taką oczywistość!), pokazuje, że przy bardzo silnych wahaniach cykli cywilizacyjnych, wręcz kataklizmatycznie urywanych, ponowne odradzanie się wiar, w postaci tożsamej z przedkatastrofainą, praktycznie zachodzić nie powinno
Cytuj
Aby jeszcze zacytować Stapledona — uważa on, że metafizyczna potrzeba jest trwale wkorzeniona w człowieka, lecz kształty konkretne, w jakich znajduje wyraz ów imperatyw, są konstytuowane historycznym momentem i razem z formacją historyczną giną. Niezmienna pozostaje tylko sama owa potrzeba jako coś w rodzaju metafizycznego „dążenia” oraz nadto: potrzeba ekspresji symbolicznej — transcendencji. Ten imperatyw jest niezmiennikiem; wszystko inne, tkwiąc niezbywalnie w strumieniu czasu, podmywającego i niszczącego znaki dawnych wiar i związane z nimi nadzieje, prędzej czy później obumiera, porzucane przez ludzkość naprzód idącą, aż te opustoszałe formy staja się martwym znakiem z amputowaną semantyką.
Cytuj
wartości książek przedstawiających dzieciństwo i młodość nadczłowieka są silnie ograniczone, a jedyną pozycją, która właściwie cały temat wypełnia i tworzy, jest Odd John Olafa Stapledona. Nikt rzeczy od niego lepszej nie napisał i nie zdaje się też nic zapowiadać, żeby Stapledona miał ktoś prześcignąć. Oto treść książki wydanej w 1936 roku: Dziwny John jest dzieckiem rodziców wcale przeciętnych; stanowi zapewne rezultat biologicznej mutacji. Rozwija się z umysłowym i fizycznym „przyśpieszeniem”; już jako podrostek przewyższa intelektualnie dorosłe osoby swego otoczenia, czasem szuka kontaktów pośród ludzi wybitnych (raz będzie to znany poeta, raz — wielki przemysłowiec), ale za powiernika wybiera sobie kogoś po prostu „zacnego i dobrego” (u Stapledona człowiekiem tym jest narrator, dobrodusznym stoicyzmem przypominający nieco Mannowskiego Serenusa Zeitbloma; ów chwyt filtrowania wiadomości o geniuszu przez umysł osobnika przeciętnego — jako autorskiego porte parole — zdaje się konstrukcyjnie narzucać; chyba nieprzypadkowo użył go Mann w Doktorze Faustusie). Zresztą Odd John nazywa powiernika „Fido, old thing”, a to jest imię, jakim się psy wabi.
Podrostek okazuje się ekscentryczny, genialny, zdobywczy, niezrównoważony i nieraz agresywny; dochodząc względnie rychło samoświadomości, pojmuje, że stanowi izolowany egzemplarz Homo Superior, a w związku z tym przechodzi rozmaite kryzysy duchowe, np. okres niechęci, pogardy i nawet nienawiści dla „bezmyślnej trzody” Homo Sapiens; okres współczucia i rozumienia, przychylności, w którym postanawia dopomóc człowiekowi w jego psychosocjalnych kłopotach; okres „ucieczki w siebie” podczas wypraw w góry, samotnych medytacji, badania własnych możliwości; i wreszcie okres konkretnych postanowień, gdy decyduje się odszukać na całej Ziemi istoty sobie podobne i założyć społeczność takich wybranych na odległej wyspie oceanicznej.
Zadanie udaje się wykonać. Wybranych rozpoznaje John na odległość dzięki potędze telepatycznej, lecz nie wszyscy nadludzie akceptują jego plany; powstaje kolonia na wyspie, założona zresztą sposobem morderczo okrutnym (młodzi nadludzie skłaniają tubylców hipnotycznie do popełnienia samobójstwa zbiorowego, bo im jest wyspa potrzebna), lecz stanu izolacji niepodobna utrzymać długo. Pojawiają się ciekawi, potem — wojenne okręty różnych państw, przychodzi do konfliktów coraz ostrzejszych, ostatnia zaś próba zbrojnej interwencji kończy się całkowitym unicestwieniem wyspy wraz z jej wszystkimi mieszkańcami.
Ten szkielet fabularny przejęła SF w kawałkach i powtarzała go nieoryginalnymi sposobami.
O jakości książki nie powiada on nic; tym, co jej wartość stanowi, jest postać Dziwnego Johna jako udany portret „nadczłowieka” w okresie „burzy i naporu” młodości. Postać to bogata; powieść roi się od myśli i uwag Johna, złośliwych, ponurych, ironicznych, adresowanych najczęściej do cywilizacji Homo, do jego egzystencjalnych wysiłków, jego przeszłości i przyszłości. Jednym słowem, rzecz zawiera credo supermana, ale także przeświecający poprzez tę intelektualną konstrukcję — zarys jego osobowości, która do przyjemnych nie należy; naturalnie tak powinno być. Wspomniana książka Shirasa to w zestawieniu z Odd Johnem typowy „młodzieżowiec” z galerią ulizanych geniuszków; mimo że znaczny wysiłek, włożony przez Shirasa w konstruowanie superdzieci, nie ze wszystkim się zmarnował, wielu kwestii wszakże Shiras nawet nie śmiał dotykać np. kwestii dojrzewania, także seksualnego; Stapledon dał sobie z nią radę). Credo supermana Stapledonowskiego pokrywa się chyba dość znacznie z przekonaniami żywionymi przez autora, o czym świadczy jego daleko posunięta zbieżność z całym tenorem ideowo—pojęciowym największej książki Stapledona — First and Last Men. Zapewne, jest to szkic światopoglądu, który przeszedł wszystkie odkształcenia, beletryzacją wywołane; chodzi o rodzaj „wzmocnionego” credo, bo myśli wyjaskrawiono, przeciągnięto lub ich umyślnie nie dopowiedziano, aby wywarły na czytelniku wrażenie większe, niżby wynikało z ich czysto dyskursywnej zawartości; ale to są wszak dobre prawa pisarza: licentia poetica obowiązuje też w intelektualnym wymiarze dzieła. Sądzę, że wznowienie metody „próbek” może dać chociaż pewne wyobrażenie o klimacie książki. Po mszy w katedrze John tyle ma do powiedzenia:

Jakie piękne by to było, gdyby tylko umieli się powstrzymać od żądania, żeby ich Bóg był ludzki! […] Och, oczywiście, to wszystko jest bebechowate. Ten ksiądz! Sposób, w jaki bije pokłony przed ołtarzem, wystarczy, by pokazać, co to za sorta. Cała rzecz jest wykręcona intelektualnie i emocjonalnie, ale — więc, czy nie słyszysz echa czegoś niefałszywego, co zaszło przed wiekami i było słuszne i wspaniałe? Myślę, że to się przytrafiło Jezusowi i jego przyjaciołom…

Po powrocie z „pustyni”, tj. z medytacji w górach:

Zawsze umiałem radować się realnością i „porządnością” moich własnych cierpień i trosk, nawet kiedy nimi pogardzałem. Ale teraz stanąłem wobec innego rodzaju okropieństwa, takiego, że nie mogłem go uładzić. Moje dylematy były dotąd izolowanymi, czasowymi frustracjami, ale teraz widziałem całą moją przyszłość jako coś znacznie bardziej żywego i umęczonego niż wszystko, co sobie wyobrażałem. Widzisz, tak wyraźnie wiedziałem, że jestem jedyny, znacznie silniej przebudzony od wszystkich. Zacząłem rozumieć siebie i odkrywać w sobie różne nowe, dziwaczne umiejętności, i w tym samym czasie widziałem wyraźnie, że stoję przed dzikim gatunkiem, który nie będzie mnie nigdy tolerował i prędzej lub później rozwali mnie samą brutalną masą. A kiedy powiedziałem sobie, że to nie ma w końcu znaczenia, i że jestem tylko małym nadętym mikrobem, lamentującym nad niczym, coś krzyczało we mnie, że jeśli nawet ja się nie liczę, rzeczy, które mógłbym zrobić, piękno, które bym mógł zrobić, i to oddanie, które zaczynałem pojmować, to się wszystko bardzo liczy i musi być doprowadzone do dojrzałości. I wiedziałem, że nie będzie dojrzałości, że nigdy nie zostaną zrobione te wspaniale rzeczy, które do mnie należą, i to był rodzaj agonii zupełnie innej od wszystkiego, co poznał dotychczas mój niedowarzony mózg.

O elicie intelektualnej:

Widzisz, powiedział, oni naprawdę są przywódcami myśli albo przywódcami mody myślowej. Co myślą i czują w tym roku, to reszta będzie myślała i czuła za rok. A niektórzy, zgodnie ze standardem Homo Sap., naprawdę są umysłami pierwszej klasy albo mogliby być nimi w innych warunkach (oczywiście większość to plewy, ale te się nie liczą). No, a sytuacja jest bardzo prosta i bardzo rozpaczliwa. Oto centrum, do którego ciągną najlepsza wrażliwość i najlepsze intelekty kraju w oczekiwaniu spotkań z innymi najlepszymi dla wzbogacenia się, i co się dzieje? Małe biedne muszki znajdują się w pajęczynie, w subtelnej siateczce konwencji, tak subtelnej, że większość jej nawet nie dostrzega. Brzęczą i brzęczą, i wyobrażają sobie, że latają, kiedy naprawdę każdy tkwi w swoim kawałku pajęczyny. Naturalnie, mają reputację najbardziej niekonwencjonalnych ludzi. To centrum narzuca im konwencję niekonwencjonalności, olśniewania myślą i sposobem bycia. Ale oni olśniewają tylko w granicach swojej konwencji. Mają intelektualny i moralny gust taki sam, przez co są kompletnie podobni do siebie, wbrew olbrzymim powierzchownym różnicom. […] Gdyby ż ta konwencja była zdrowa, ale nie jest. […] Ona obraca świetne w błyskotliwe, oryginalne w perwersyjne, i znieczula umysł na wszystkie typy doświadczeń z wyjątkiem brutalniejszych.

Są to cytaty pierwsze z brzegu. Ich wartość w tym, że mają zwykle „dwa końce”: wskazują bowiem i na przedmioty, o których mówi Odd John, i na niego samego. Dzięki temu duże porcje „wykładów”, in extenso przytaczanych przez narratora, nie składają się na referat, lecz tworzą atmosferę, która w okresie dorastania chłopca jest przede wszystkim atmosferą intelektu zrozpaczonego stanem rzeczy, jaki odkrywa wokół siebie. Nie jest to bowiem nigdy mędrkowanie, z siebie samego zadowolone; pewna nuta autentyzmu, chwilami tragicznego, nie tyle ma posmak wysokiej klasy literackiej (w tę wolno powątpiewać), ile autentyczności uwarunkowanej po prostu autorską szczerością; gdyż Stapledon, jakem już zauważył, myślał miejscami na pewno podobnie — sam, w najbardziej prywatny i pozaliteracki sposób. Lecz dzięki włożeniu myśli dorosłego uczonego w usta chłopca, który bywa ekstrawagancki i śmieszny w swojej ekstrawagancji, powstaje efekt dodatkowy; gdyż w sposób zręczny zostaje dorobione chłopcu to, czego dorosły już nie może mieć: owa gigantyczna, wspaniała perspektywa dalszego rozrastania się i potężnienia, której nie będzie, ponieważ jej nie może być w tych warunkach; a nie jest mały nadczłowiek dostatecznie zaślepiony wiarą w siebie, by tego nie spostrzec; stąd lęk i rozpacz, głęboko ukryte w jego egzystencji, które zresztą nieraz zdają się znikać, ale potem wyjawia się, że tak nie jest. Udało się też Stapledonowi połączyć intelektualną jakość dojrzałej refleksji z ową naiwną świeżością bezpośredniego chwytania rzeczy, która bywa dzieciom tak często właściwa; są to, zapewne, subtelności, których żaden plagiator nie podpatrzy, bo może je najwyżej mechanicznie i ślepo przepisać. Dlatego właśnie stoi Odd John samotny jako kreacja w całej Science Fiction. Powieść wymagała nieuchronnie, by autor pokazał konkretne talenty Johna; są to, między innymi: umiejętność błyskawicznego opanowania obcych języków, a nawet mówienia w nich „z tyłu do przodu”, gdy idzie o to, by otoczenie nie mogło podsłuchać rozmowy, fenomenalnie bystra orientacja, zawrotne tempo przyswajania nowych wiadomości, swobodna wirtuozeria wśród danych nauki, a nadto — talenty osobliwsze, jak np. telepatyczny, który umożliwia kontakt z innymi egzemplarzami gatunku Homo Superior na odległość i nawet w czasie — gdyż niektórzy z tych osobników już nie żyją, a John myślą może cofać się w okres, kiedy istnieli jeszcze, by się „tam” z nimi porozumiewać.
John posiada też zdolność wygaszania konkretnych śladów pamięciowych w umyśle zwykłych ludzi, opanowywania, ale tylko do pewnego stopnia, aparatu ich woli, a wreszcie, co jest najbardziej niezwykłe, urzeczywistniania anihilacji materialnych cząstek w obranym miejscu — samym wysiłkiem umysłu, odpowiednio skoncentrowanym. Gdyż materia ma być nie czysto właśnie materialnym, ale „psychofizycznym” substratem, a kto ma po temu władzę, może ją jakby samą „zahipnotyzować”, niwecząc przegrody między jej diametralnymi ładunkami, co wywołuje właśnie reakcję unicestwienia.
Powieść rozpada się z grubsza na trzy części: w pierwszej, obfitującej specjalnie w uwagi i refleksje zacytowanego rodzaju, John jest chłopcem dorastającym; w drugiej wyrusza jachtem, który nabył za pieniądze zdobyte dzięki odpowiednio uruchomionej przemyślności, aby poszukiwać podobnych sobie; wreszcie trzecia część poświęcona jest wyspiarskiej kolonii oraz jej fatalnemu końcowi. Narrator obserwuje wypadki z bliska tylko w dwu częściach pierwszych; na wyspie był jedynie raz i krótko, toteż jego informacje o tym, jak się kształtował finał bytowania młodych nadludzi, są lakoniczne i poskładane z niejednakowo dokładnych fragmentów. Druga część ma charakter po trosze nowelistyczny, ponieważ jest właściwie serią spotkań Johna z różnymi innymi nadludźmi, tworzącymi wielce dziwaczną galerię postaci; trzeba przyznać, że się te istoty niesłychanie od siebie różnią. Stapledon, bardzo słusznie, wcale nie uczynił cechy intelektualnej supremacji jedynym wyróżnikiem supermana; i tak jeden z odkrytych przez bohatera „współbraci” to wyrostek, pędzący tragiczny żywot sparaliżowanego niemowy; cały wysiłek jego nadludzkiego umysłu koncentruje się we wszechnienawiści, lecz, jak to ciekawie sugeruje autor poprzez Johna, nienawiść ta nie ma być formą zapłaty świadczonej całemu światu, więc nie jest tylko reakcją kompensacyjną, lecz stanowi wynik świadomego wyboru roli: uznawszy, że niczego nie jest w stanie urzeczywistnić lepiej, żyjący w wiecznym zamknięciu nieszczęsny kaleka decyduje się niejako odgrywać w kosmicznym dziele rolę pierwiastka opatrzonego znakiem skrajnie ujemnym, podług zasady „każdy służy, jak umie”, a implikacją milczącą jest domysł, że w tym dziele nawet inwestycja szatańska jest niezbywalną składową.
Sugestywnie prezentuje autor spotkanie Johna z kaleką, który zastawił na Johna rodzaj pułapki mentalnej (odbywa się telepatyczny pojedynek; tamten usiłuje wessać Johna w głąb swojej duchowej otchłani, wypełnionej ową czarną nienawiścią ku wszystkiemu, co istnieje; kaleka jest zrazu zamknięty „niby ostryga” — i raptem, gdy John „myślą napiera”, tamten przyjmuje go w siebie; John odnosi później wrażenie, że ledwo mu się udało ujść niepojętej formie unicestwienia).
Inną postacią spotkaną jest kobieta, pozornie młoda, w istocie ponad stuletnia, której żywot był wędrówką po nizinach i wyżynach, bo nieobce jej są pałace ani rynsztoki; zawsze wracała w końcu do zawodu prostytutki, który traktowała jako rodzaj „kapłaństwa” świeckiego; ta forma „pocieszania samotnych” okazała się jej najtrwalszym jeszcze zaadaptowaniem do cywilizacji Homo Sapiens. Jej rozmowa z Johnem należy do ciekawszych partii dzieła; sylwetka owej niewiasty naszkicowana jest skrótowo, lecz przekonywająco; żywotem swoim zdaje się ta kobieta raz jeszcze dowodzić tezy autorskiej, że prawdziwe przystosowanie Homo Superior do cywilizacji Homo Sapiens to rzecz niemożliwa; tylko ukrywając przed Homo Sapiens swoje jakości faktyczne, może Homo Superior ocaleć — za cenę podobną do płaconej przez stuletnią kurtyzanę; w przeciwnym razie konfliktu śmiertelnego nie da się uniknąć.
Stapledon musiał umiejętności nadprzyrodzone bohatera okroić tak, by posiadanie ich przecież nie uratowało go przed tragedią końcową; toteż i przyszłość potrafi John sondować mgliście tylko, niedokładnie, i można się jej w środku książki jedynie domyślać podług aluzji wypowiadanych przez tych, co do projektu kolonii nie chcieli przystąpić.
Czym książka nie zadowala? Najciekawsza wydaje mi się część pierwsza oraz fragmenty drugiej. Pomysł utworzenia kolonii jest właściwie wczesnym początkiem końca. Jak by się miała urzeczywistniać kreacyjna moc grupy nadludzi — o tym absolutnie nic nie wiadomo. Wcześnie składane, w Anglii jeszcze, deklaracje Odd Johna — wyraz chęci aktywnego uczestnictwa w dziełach Homo Sapiens — pozostają na dobrą sprawę bez pokrycia nie tylko w czynach, ale nawet w konkretnych projektach. Utworzenie kolonii jest tedy aktem zamknięcia się grupy nadludzi — i czasowego odwrócenia od świata, właściwie ucieczki przed nim. Rozpoczętą partię Stapledon rozgrywa także i na wyspie dobrze pod względem taktycznym: dziwny, urzekający i chwilami jakoś wiarygodny jest charakter grupy, co na niej osiadła. Lecz sukcesom taktycznym towarzyszy załamywanie się strategii; po prostu niemożliwe jest, by istoty o takim potencjale umysłowym w pojedynkę, a cóż dopiero — pospólnie, mogły się tak grubo nie orientować w chodzie światowych rzeczy; jasnowidztwo było całkowicie zbędne dla rozumienia, że doskonała wyspiarska izolacja, możebna ze sto lat temu, w czasach dwudziestowiecznych jest nieurzeczywistnialna; a jednak kolonia nie jest przygotowana na wtargnięcia z zewnątrz; poraża ją tedy jak gdyby fatalistyczna ślepota, i czytelnik, któremu do przenikliwości supermanów bardzo daleko, widzi nierozsądek ich przedsięwzięcia w planie czysto prakseologicznym, czyli dostrzega naiwność kiepskiej roboty, której jednak żaden z nadludzi nie zdaje się nawet podejrzewać. Nic tu nie pomagają też autorskie uniki, jakkolwiek byłyby zręczne; przychodzi uznać — albo że istnieje jakaś przedustawna harmonia tragedii fatalistycznej, która musi się rozegrać do wyznaczonego z góry końca, albo, co jest niestety bardziej prawdopodobne, że się autor ugiął, że zadania postawionego nie wykonał, ponieważ „końce mu się rozeszły”; tak więc ową myśl, co miałaby dramaturgicznie sterować postępami uruchomionych losów, zastępuje po prostu Fatum jako cios miażdżący. A to ponieważ koncepcja prestabilizowanej tragicznie harmonii jest po prostu sprzeczna z właściwym Stapledonowi pojmowaniem świata — jako Uniwersum możliwości nie zdeterminowanych, a nie jako Uniwersum zegarowego chodu, bo wszak w takim wszelkie dążenia i staczane bitwy — jako opatrzone końcem wyznaczonym z góry — okazują się zawsze — pozorne, myślenie zaś i cierpienie protagonistów takich walk jest ich subiektywnym, czysto epifenomenalnym złudzeniem, które do istoty rzeczy nie dociera. Tak więc klęska całościowa koncepcji ma ontyczny, a nie tylko literacki, tj. narracyjno—dramaturgiczny, charakter.
Pozostaje jednak na placu, jak się rzekło, część pierwsza powieści. Zwichniętych całości mamy w literaturze dość wiele, abyśmy mogli się nauczyć szanowania i właściwej oceny — nawet fragmentów tylko, jeśli są udatne. Toteż, mając ją za dorzeczną, taką uwagę umieściłbym na marginesie Odd Johna: Powieść ta jest klęską zamierzenia nadzwyczaj ambitnego; i nie podług rozmiarów poniesionej klęski, lecz tego zamierzenia, które częściowo uzyskało jednak pokrycie, wpisuje się w koncepcję literatury uniwersalistyczną, tj. piśmiennictwa rozumianego jako wysiłek przekraczania osiągniętych granic. Od pojęcia takiej literatury powszechnej nastąpił powolny odwrót; w świecie, pełnym samych tylko fachów specjalistycznych, literatura zdaje się godzić z tym, że ona jest po prostu także specjalnością, jedną z wielu; dla takiego cofania się na pozycje z góry upatrzone symptomatyczne będą — autotematyczność, powieść powiadamiająca o „niemożności stworzenia powieści”, poszukiwanie „wewnętrznej przestrzeni człowieka” jako azylu, dostarczanego literaturze przez te gałęzie psychologii i antropologii, których empiryczny status jest najbardziej wątpliwy przez swoje właśnie jawnie ścisłe pokrewieństwa z myśleniem mitycznym (psychoanaliza, teorie Jungowskie „archetypów” itp.). Tak więc ruch idzie od pozycji uniwersalizmu jako transcendowania doświadczonego już i opanowanego pojęciowo–kategorialnie — ku pozycjom specjalizacji narracyjnych technik, wypowiedź otorbiających, a tym samym wycofujących ją z frontu bitew poznawczego, metafizycznego, ontycznego i nawet etycznego typu. O wymierzaniu światu sprawiedliwości nie może być bowiem mowy; nie jest wszak zdatny do pełnienia roli sędziego ten, kto ani sprawy wchodzącej na wokandę, ani racji stron nie rozumie. Częściowo zachodząca wewnątrz nurtów ewolucji piśmiennictwa taka rewaloryzacja zadań oraz rekombinacja pierwszych naczelnych dyrektyw wszelkiego twórczego planu nie byłaby jeszcze rzeczą złą, gdyby rozumna świadomość tego, jak musi być heterogeniczny wysiłek tworzenia kulturowych wartości, przynajmniej równouprawniała — potencjalnie — wysiłek kreacyjny, po staremu (ale czy naprawdę po staremu — to jeszcze pytanie) traktowany jako „powszechne przekraczanie rubieży osiągniętych przez człowieka”. Otóż to, że Odd John w ogóle nie jest zaliczany do literatury, że go razem z First and Last Men nawet bibliografie pomijają, w moim rozumieniu świadczy o zasmucającym kryzysie samej literatury. Jest to bowiem rezultat sekciarskiego zawężenia; jest to takie stawianie jakości poetyki nad jakościami semantyki, które stanowi dezercję o nieobliczalnych długookresowo skutkach.
Potem zaś mamy rozdział:
Cytuj
Borges i Stapledon
Cytuj
tak się szczęśliwie składa, że w ternat kulturowy (utopii, już futurologicznie pojętej) możemy wejść od strony książki, która w całej fantastyce stoi najzupełniej osobno; chodzi o nazwaną powieść Olafa Stapledona. Jest to historia przyszła ludzkości — opowiedziana od lat trzydziestych naszego wieku. Nie jakaś część, większa lub mniejsza, tej historii, lecz ona cała — w wymiarze kilku miliardów lat. Książka ma trzy aż przedmowy, jak gdyby trzy wstępne linie obrony zuchwałego przedsięwzięcia. Potrzebę wypowiedzenia usprawiedliwień, naszkicowania zamierzeń wobec kalibru projektu rozumiem doskonale. Ostatecznie liczy się jednak sam tylko tekst utworu. Jako całość wizja ta jest osiągnięciem niewątpliwym, przy wszystkich najpoważniejszych nawet zastrzeżeniach, które budzi. Zgrupowane odpowiednio baterie dział krytycznych zastrzeżeniami tymi otworzą niebawem ogień. Jednakże ich moc kwestionowania tekstu, jakkolwiek zasadna, nie zmienia faktu, że Stapledon dostarczył nam dosyć informacji, aby mogła uchodzić za pierwszą próbę rekonesansu — nie tyle i nie tylko literacko cennego. Powiedziałbym nawet, że wartości literackie tej dużej książki schodzą na dalszy plan wobec tych, o jakie autorowi szczególnie szło, gdy we wstępie nazwał swoją pracę — próbą stworzenia mitu. Co do mnie, wolałbym słowo to zastąpić innym i określić rzecz jako zamiar modelarski, który ma niewiadomy ogrom danych uchwycić przybliżeniem wychodzącym z pozycji wiedzy osiągniętej, nadzwyczaj skąpej względem zadania. Znaczy to — a zamiar autorski nieźle pokrywa się z taką interpretacją — że twórca naprawdę się do stawiania prognozy — obejmującej miliardy lat! — nie brał (jakże by mógł). Taki zamiar byłby całkowicie nierealny. Chodzi tedy o pewną fantazję. Ale chodzi o taką fantazję, która wszystko już wiadome chociaż fakultatywnie uwzględni; która, nadto, swoimi własnościami strukturalnymi, swoją rozpiętością, więc różnorodnością informacyjną usiłuje dorównać niewiadomemu oryginałowi. Jest to tak, jak gdybyśmy wiedząc tylko, iż gdzieś stoi pałac większy, wspanialszy i dziwniejszy niż wszystko, co nam znane, próbowali go praca wyobraźni „powtórzyć”. Oczywiście — to się nam nie uda. Podobieństwo naszego modelu i nieznanego pałacu, gdyby się wyjawiło, byłoby po prostu cudem. Lecz intuicyjnie pojmujemy wszak, że pudełka zapałek, stu kostek cukru, zabawki z klocków nie można uznać za rynsztunek uzbrajający dostatecznie do prób naśladownictwa domysłowego. Że musimy pierwej zgromadzić na jednym miejscu wizerunki wszystkich arcydzieł architektury, wszystkie księgi traktujące o budownictwie, wszelkie katalogi materiałów budowlanych, obrazy fantastyczne najtęższych malarz; pokazujące niebiańskie zamki i gmachy rajów, wszystkie rodzaje metali, szkieł, kruszców, palety barw, podobizny organicznych szkieletów, fotografie i przekroje kwiatów, łodyg, drzew, skał, kryształów — żebyśmy mogli w ogóle rozpocząć myślenie, jak, załadowawszy ty ni wyobraźnię, weźmiemy się do rzeczy. Zapewne sporządzimy coś mizernego w porównaniu z oryginałem — a już na pewno innego! — ale może chociaż skala naszego przedsięwzięcia będzie stała w jakiejś nie głuptackiej, nie bezmyślnej proporcji do skali Niewiadomego Ogromu.
Ten, kto tak swoje zadanie ustala i ogranicza, nie próbuje przewidywać kolejności epok historycznych, co będą millenniami szły po sobie. naukowych odkryć, moralno–etycznych przewrotów konkretnych, całej swoistości przekształceń autoewolucyjnych, jakie człowiek za milion lat urzeczywistni. Wszystkim, czego w najlepszym razie może oczekiwać — jest dostarczenie nam skali dostatecznie rozciągłej, dość pojemnej, aby chociaż kategorialnie okazała się pomniejszoną podziałka — zjawisk rzeczywistych. Może najłatwiej jeszcze wyjaśni tę już empirycznie sensowną, stronę próby — konkretny przykład. Po milionach lat istnienia cywilizacyjnego Trzeci Człowiek Stapledona wykrywa, niemal w kulminacji kulturowego rozkwitu, niezrozumiałe dla siebie, ze stanowiska nauki niewytłumaczalne zmiany ruchu Księżyca — jako deformację orbity, która w czasie krótkim astronomiczni^, bo w milionach lat, spowoduje upadek satelity na Ziemię i tym samym ostateczną zagładę na niej życia. Dysponując techniką dość potężną oraz czasem wystarczającym, Trzeci Człowiek emigruje na Wenus. I dopiero w setki milionów lat później inna odmiana gatunkowa człowieka, na innej planecie systemu słonecznego, dzięki kolejnemu przyrostowi wiedzy orientuje się w tym. że pomiędzy stopniem psychokulturowego rozwoju cywilizacji planetarnej a polem grawitacyjnym zachodzi przyczynowy związek. Otóż nie o to chodzi, czy pomiędzy zjawiskami porządku psychozoicznego i grawitacyjnego naprawdę istnieje jakaś korelacja. Najprawdopodobniej wcale tak nie jest. Lecz owo twierdzenie ma względem całej naszej wiedzy obecnej charakter najzupełniej nieprzywiedlny; wykracza wszechstronnie poza najśmielsze przypuszczenia nauki razem z filozofią, więc zadziwia, lecz w niekomiczny, nieśmieszny sposób. I właśnie ta niezwykłość pomysłu, która zaskakuje, jest jego modelową wartością. W naszych czasach przeżyliśmy powstanie mostu jako przejścia pomiędzy dziedzinami dotąd wzajemnie izolowanymi: termodynamika i logika; przejście to utworzyła teoria informacji. Otóż rewelacyjnych odkryć, zapewne nie takich, jak więź ciążenia i informacji, lecz właśnie takiego rzędu, takiej skali, można się spodziewać po przyszłości, zwłaszcza jeśli chodzi o niezmiernie odległą. Utwór literacki nie może przecież poprzestać na gołosłownym oświadczeniu, że przyjdą odkrycia, co wstrząsną fundamentem dzisiejszej wiedzy. Musi on konkretami operować; toteż fikcyjna więź, uzależniająca ruchy Księżyca od stopnia rozwoju całościowego cywilizacji, stanowi obrazowy pokaz tego, co niewiadome i nie antycypowane; jest to akt oswajania czytelnika z zagadkami, które — to już nie podlega wątpliwości — oczekują nas we wnętrzu odległych tysiącleci. O pomysły tego typu jest bardzo trudno; jak się powiedziało — nie mogą śmieszyć; a nadto nie powinny mieć struktury baśniowej, lecz kauzalna właśnie, a ona polega na wykryciu związków pomiędzy stojącymi dotąd osobno zjawiskami.
« Ostatnia zmiana: Marca 18, 2016, 02:22:14 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #20 dnia: Marca 18, 2016, 02:25:09 pm »
cd. bo ograniczoną, jednak, posty mają pojemność ;):

Cytuj
Nazwany pomysł Stapledona może się podobać lub nie; współczesnemu fizykowi wyda się, być może, bezsensowny. Lecz trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby jakikolwiek pomysł pokazany w tym miejscu wydał się nam sensowny jako hipoteza, gdybyśmy potrafili przyjąć go bezopornie, nie miałby owej wartości modelu, o jaką szło pisarzowi. W takim miejscu dzieła musi się pojawić coś. co właśnie jest nonsensem ze stanowiska dzisiejszej wiedzy, a co z konieczności będzie odpowiednikiem formalnym (jako łączącą strukturą) tego nonsensu, za jaki poczytałby logik osiemnastowieczny — koncepcje logiki bez zasady wyłączonego środka albo klasyczny fizyk — pojęciowe fundamenty mechaniki kwantowej. Rzecz w tym, że przyszłość musi być niewiarygodnym bogactwem zjawisk i faktów różnopostaciowych, bogactwem, którego byśmy nie wchłonęli bezopornie, nawet gdyby cudowny gość z XXX czy LXX wieku pojawił się przed nami i samą tylko prawdę obwieszczał o tym, co będzie.
Od zaprezentowania jednego z fantastycznych elementów książki przejdźmy do jej konstrukcji całościowej. Rzecz jest monumentalna, jakkolwiek, gdyby porozcinać ją na niewielkie części odpowiadające historiom poszczególnych typów kultury i typów człowieka, co je budował, żadna z nich jako izolat nie zasługuje na szczególnie wysoką ocenę. Mamy tu do czynienia ze swoistym zjawiskiem względnego unieważniania jakości cegiełek budowlanych przez całość z nich powstającą, pod warunkiem, że owa całość jest dostatecznie olbrzymia. Każdy, kto podszedł pod sama zerwę północnej ściany Giewontu i stał na wapiennym rumowisku pod nią, wie, iż ów gruz przedstawia się nadzwyczaj nieefektownie; także wspinaczka kominami samej ściany nie należy do miłych, ponieważ taternika oczekuje w nich wiecznie mokry i kruchy wapień, zamieniający się w rodzaj błota, przynajmniej miejscami; kto dłużej przebywał w tej ścianie, musi się umazać juk nieboskie stworzenie. Nie zmienia to w niczym faktu, że masyw ściany jest jako całość zjawiskiem imponującym; mamy tu tę samą zależność. która każe nam dół pełen brudnej wody nazywać kałuża, a otchłań bulgocąca teka samą substancją — od razu wulkanem błotnym. Wiec i to. że poszczególne fragmenty, z jakich składa się dzieło Stapledona, domagają się krytycznej, często pejoratywnej oceny, że rażą nieprawdopodobieństwem, narzuca się tylko, kiedy się je oddzielnie poznaje; tworząc natomiast jednolity czas, który przebiega miliony i miliony lat. dostarczają przede wszystkim wrażenia olbrzymich obszarów przestrzeni i czasu historycznego, dźwigania się w nim i zapadania całych ogromnych formacji, tak że wszystko szczegółowe, co można skądinąd kwestionować, okazuje się, w miarę postępów lektury, względem całości, jaka się z niej wyłania, coraz mniej istotne.
Najnieszczęśliwszy jest może początek, ponieważ, wychodząc od lat trzydziestych, wdał się Stapledon w opis szeregu wojen, zrazu europejskich, potem globalnych, z których w trzysta lat po pierwszej wojnie światowej powstaje zjednoczona, czyli zamerykanizowana, planeta. Gdy pominiemy nawet to, że uznał za najbardziej pokojowe, kulturalne i duchem humanizmu przesiąknięte państwo lat czterdziestych naszego wieku — Niemcy, specjalnie razić musi wykazana przezeń ignorancja w dziedzinie nauk ścisłych. Podczas narastania konfliktu między Europą i Ameryką zbiera się w Plymouth, w Anglii, grupa uczonych, a pewien młody Chińczyk demonstruje przed nią działanie broni podobnej do „starej rusznicy”, wyzwalającej energię atomową; zniszczeniu właśnie ową bronią ulegają samoloty amerykańskie, które wykonywały demonstracyjny lot nad Anglią. Ten fakt wywołuje wojnę, od której cała Europa potem ginie. Zarzut nasz polega nie na tym, iż do takich wypadków nie doszło naprawdę; rzecz w tym tylko, że fizyk chiński broń swoją po dramatycznym pokazie niszczy, a sam przed zgromadzonymi popełnia samobójstwo; gdybyśmy nawet to strawili, już nie jest do obrony twierdzenie, jakoby tajemnicy odkrycia nie dało się odtworzyć: pozostała zagadkowa przez kilkadziesiąt tysięcy (!!) lat. Otóż takie twierdzenia może wygłaszać tylko ktoś, kto po prostu nie pojmuje mechanizmu odkryć naukowych; nie mają one wiele wspólnego z ciągnieniami loteryjnymi, a zamki, za którymi znajduje się energia atomowa, nie stanowią rodzaju szyfrowych kłódek, do których klucz dobrać można tylko dzięki niesłychanie mało prawdopodobnemu a szczęśliwemu wypadkowi, jednemu t miliardów — powiedzmy. Jest rzeczą zupełnie pewną, że gdyby nawet wszyscy fizycy, co się stykali z fenomenalistyką uranowego rozpadu w latach trzydziestych, popełnili samobójstwo, owładniecie energią atomową dzisiaj byłoby już społecznym faktem. Prawidłowość ta nie dotyczy jedynie zjawisk nuklearnych, lecz odnosi się do wszystkich w ogóle dziedzin badań naukowych. Nowe i wielkie odkrycia stają się możliwe, kiedy całość informacyjnych frontów nauki dostatecznie blisko ku nim podchodzi; pierwoodkrywcami są, zapewne, jednostki wyjątkowo przenikliwe, ale ich czasowa nieobecność szansy dokonania odkryć nie redukuje do zera, a tylko najwyżej przeinacza kalendarzową datę osiągnięcia w sposób mało istotny — zwłaszcza kiedy patrzeć na takie zjawiska z perspektywy historycznej.
Jeszcze kilka jest rażących naiwności jako anachronizmów i melodramatyzmów w pierwszej części First and Last Men, np. scena, w której wysłannicy USA i Chin. podczas tajnych rokowań mających przynieść kres wojnie, toczonej przez oba te państwa, spotykają na wyspie Pacyfiku piękną tubylkę, nago wychodzącą z wody, i kwiecistymi oracjami wyrażają nagle wzbudzone pożądania, ta zaś ciemnoskóra dziewica, nazywająca siebie „Córą Człowieczą”, postanawia wybrać Amerykanina, a nim wyruszy u jego boku do Stanów, składa swój podpis w charakterze świadka — na zawartej tajnej umowie! Jeśli dodamy do tego, że Chińczyk występuje (po roku 2000) w jedwabnych szatach i z warkoczem, uzyskany obraz w jego dokładnym nieprawdopodobieństwie stanie się pełny.
Jednym też pasmem nieporozumień jest kultura planety zamerykanizowanej, powstała po 2500 roku. Panuje w niej sakralny kult maszyny, a zwłaszcza samolotu; odbywają się też w specjalne Dni Świętych Lotów masowe akrobacje i inne pokazy aeronautyczne o liturgicznym charakterze. Stosowanie antykoncepcyjnych technik jako marnowanie życiowej energii nie jest dopuszczalne, więc czynnikiem dziesiątkującym nowo narodzone dzieci jest akt lotniczego chrztu, przy którym kapłanka przerzuca niemowie z pokładu swego samolotu na samolot, którym leci ojciec dziecka, ono zaś trzymać się musi lin spadochronu; gdy je puści — runie, by się roztrzaskać o ziemię. Jakkolwiek mówi się obecnie wiele o „kulcie Maszyny”, o jej „micie” zastępującym paradygmaty wiary bardziej tradycyjne, to przecież nie w tym sensie, żeby się jakikolwiek wytwór techniczny mógł literalnie stawać przedmiotem kultu i żeby mógł naprawdę być religijnie czczony (a właśnie Stapledon sugeruje, iż rolę decydującą w wyborze samolotu na obiekt czci świętej odegrał jego kształt podobny do krzyża). Także w świetle naszych wiadomości historyczno—aktualnych dość drwiącego posmaku nabierają twierdzenia przeciwstawiające kulturę Chin kulturze reszty świata — podług tego, iż kultura chińska ma za centrum aksjologii wartości czysto kontemplacyjne. Lojalnie trzeba jednak dodać, że na podobne sarnoośmieszenie się musi być narażona każda w ogóle prognoza, która, startując ze współczesności, pragnie szczegółowo, z datami i faktami, przewidywać bieg zajść nadciągających; myślę, że Stapledon całkiem niepotrzebnie po prostu uszczegóławiał to, co wyglądałoby dziś o wiele lepiej, gdyby uszczegółowieniu właśnie nie podlegało. Albowiem ten przynajmniej generalny trend zarysował właściwie, który powoduje unifikacyjne tendencje planetarnych społeczności. Dynamiczny szkielet dziejów ludzkości, rozciągający się od zaczątków samych antropogenezy po współczesność, a więc mierzący w osi czasowej dobrze ponad milion lat, przedstawia się jako krzywa wschodząca, pod wieloma względami podobna do bogate rozdrzewionej krzywej — bioewolucyjnych fenomenów. Albowiem podobnie jak się kształtowały poszczególne wielkie typy zwierząt i ewoluowały przez czas mierzony dziesiątkami lub setkami milionów lat, aby ulegać długotrwałemu znieruchomieniu w „ekranach pochłaniających” osiągniętego poziomu homeostazy, i jak obok tych form zastygających inne nadal pozostawały w ewolucyjnym ruchu, tak iż dały początek Naczelnym, a poprzez Naczelne — Człowiekowi — tak też jedne kultury zatrzymywały się w ekranach pochłaniających socjoewolucyjnego zastygania, osiągnąwszy ledwie neolityczny poziom, inne dochodziły do feudalnego i tam przystawał}’, a jedynie odpowiednik socjologiczny Naczelnych — pod postacią europejskiego Zachodu — wszedł w następną, kapitalistyczną, jak wiemy — nieostatnią fazę rozwojowej dynamiki. A chociaż poszczególne kultury niskich stopni rozwoju ulegały niejednokrotnie całkowitej zagładzie, w skali całopłanetarnej nigdy nie doszło do totalnej dekulturalizacji człowieka, czyli do takiego strzaskania jego cywilizacyjnych robót, które by z powrotem niejako cisnęło go na biologiczne miejsca startu. W tym sensie można więc mówić o wspinaniu się całościowym krzywej postępu cywilizacyjnego, jakkolwiek nie był ten nich wyraźnie miarowy, bo właśnie krzywa wschodu wykazuje liczne sekularne oscylacje (wywołane mnóstwem rozmaitych czynników, wśród których znaczniejszą rolę mają zwłaszcza wielkie wojny). Tyle może nam o całościowej dynamice historycznej powiedzieć wykres, narysowany przez to, co zaszło realnie. Stapledon przedstawia jego przedłużenie, w schemacie dosyć proste. Wyraźnych praw immanentnych ruchu jego przyszła historia ludzkości nie wykazuje, jakkolwiek nie jest ona wyzbyta swoistych cech regularności. Za „prawo ruchu” czy „prawo kształtowania dziejów” trudno uznać typ wielomilionoletniej oscylacji, która jest Stapledonowską zasadą bytu planetarnego. Oscylacja ta ma aperiodyczny charakter. Istotnie jest u niego tak. że kolejne cywilizacje powoli i w wielkim trudzie dźwigają się z prymitywnych chaosów, za czym wydostają się na szczyt, z którego padają; i jest też tak, że te fazy wschodów porozdzielane są olbrzymimi rozziewami, „dark ages”, epokami ciemności, gwałtu i zamętu, w których wszystkie warstwy kulturalizacji osiągniętej ulegają kompletnemu zdarciu i pozostawiają nagi trzon, niejako gładką pestkę biologicznych tylko jakości Człowieka. Jednakowoż dokładniejsze zbadanie zarówno mechanizmów wstępowania, jak zagłady, wyjawia, że ani triumfów, ani klęsk nie powodują przyczyny zawsze takie same. Nie jest więc u Stapledona tak, by następujące po sobie cywilizacje rodziły się, dojrzewały, a potem starzały podług jednolitej grupy praw, odpowiadającej np. prawom, jakim podlega ontogeneza żywego ustroju, który wszak ze sobą już na świat przynosi nieuchronność senilizacji i śmierci. Zarodków zguby cywilizacje Stapledonowskie nie mają wbudowanych niezbywalnie; ich runięcia są rezultatami zjawisk czysto statystycznych, losowych, więc nie podlegają predeterminowaniu.
Zamerykanizowana planeta trwa w dobrobycie mniej więcej 2 000 lat do kryzysu dochodzi na skutek wyczerpania się źródeł energetycznych, ponieważ próby wyzwolenia energii jądrowej zawodzą; nawiasem mówiąc, przyszłość nauki zinstytucjonalizowanej też upatruje Stapledon w formach liturgiczno–sakralnych. Upadek światowej energetyki rozbija ludzkość dotąd zjednoczoną. Chiny i Indie ogłaszają na powrót niepodległość, a wtedy światowy rząd z siedzibą w Ameryce ucieka się do użycia broni bakteriologicznej. W krwawym tumulcie cywilizacja ulega ostatecznemu rozprzężeniu: całe populacje zniknęly w orgiach kanibalizmu — notuje zwięźle pisarz. Era ciemności trwa 90000 lat; przy odmienionych warunkach klimatyczno–geologicznych, kiedy Patagonia i oblewający jej brzegi ocean stają się miejscem wyjątkowo sprzyjającym bytowaniu, powstaje tam nowa kultura — odpowiednik tej, co ongiś zrodziła się w pierścieniu śródziemnomorskim.
Patagończycy usiłują powiększyć swe zasoby energii, głęboko drążąc skorupę Ziemi: oni pierwsi właściwie (bo na skalę społeczną) wyzwalają energię jądrową, lecz w toku zaburzeń socjalnych dochodzi do wywołanej nieumiejętnością eksplozji, która pochłania furią łańcuchową cały glob. Ledwo izolowana garstka eksploratorów, co bawiła akurat u Bieguna Północnego, uchodzi z życiem (a wiec mamy przewidzianą na 100 000 lat wprzód — jądrową zagładę, ale nie jako wynik umyślnych działań ludobójczych wojennego typu). Taki jest koniec Drugiej Kultury Pierwszego Człowieka; Kulturę Pierwszą, wcześniejszą, tj. naszą, udusiło wyczerpanie zasobów energetycznych, gdy Drugą — zjawisko niejako odwrotne (zaszła podczas społecznych konfliktów omyłka przy manipulowaniu nadmierną energia odkrytą w atomie).
Radioaktywność planety, olbrzymie zmiany jej ukształtowania, a także składu atmosfery, wywołane katastrofą patagońska, na miliony lat udaremniają odrodzenie cywilizacji. (Można zauważyć, że ewentualnego zadziałania pierwszych atomowych bomb jako „zapalników nuklearnych” znacznej części pierwiastków kuli ziemskiej — obawiano się w latach czterdziestych, podczas budowy pierwszych bomb, jakkolwiek teoria temu przeczyła; w tym sensie hipoteza patagońskiego kataklizmu — reakcji łańcuchowej, która planetę ogarnia — nie jest z palca wyssana.)
Kiełki cywilizacyjnego odrostu pojawiają się dopiero w dziesięć milionów lat po owej ruinie totalnej. Zmiany biologiczne, spowodowane radiacją i samym upływem czasu, wymodelowały Drugiego Człowieka; jest on różny od nas, podobnie jak wszystkie odmiany następne, lecz zarazem dość podobny, aby wolno było mówić o ciągłości pnia gatunkowego — i cywilizacyjnego losu.
Drugi Człowiek wznosi całoplanetarną cywilizację o swoistych formach kultury (Stapledon poświęca kolejnym formacjom kulturowym wiele uwagi i miejsca, czemu nie możemy tu sprostać), którą pierwej uszkadzają, a potem wplątują w straszliwy konflikt zabójczy — inwazje Marsjan. Marsjanie ci są może najoryginalniejszymi „Innymi” w całej Science Fiction. Są to olbrzymie agregaty, podobne do mgły zgęszczającej się w na poły galaretowate chmury, zbudowane z podmikroskopowych kropelek; nie maja oni indywidualności psychicznej jak ludzie, bo ewolucja na Marsie obrała drogę odmienną od ziemskiej, lecz są istotami o „grupowej świadomości”, po swojemu rozumnymi, i nawet posiadają „własną metafizykę”. W szczególności jako istoty prawie że gazowo miękkie czczą to, co najtwardsze i najbardziej spoiste — diamenty — i wszystkie na Ziemi odnajdywane chciwie a spiesznie uwożą na Marsa (ten punkt ich „wiary” wydawał mi się zawsze niezbyt sensowny, wątpliwy, i nie mogłem go przełknąć jako rewelacji o „obyczajach i narowach” «Innych»„ — ale może idzie o kwestię gustu).
Inwazje ponawiane są wielokrotnie w toku tysiącleci — i mnóstwo czasu upływa, nim w ogóle Drugi Człowiek orientuje się w tym, że atakują go pewne istoty, że więc nie ma do czynienia z losową plagą naturalną w rodzaju kosmicznego „deszczu”. Marsjanie raz wypierają ludzi z poszczególnych kontynentów, a raz sami zmuszani są do czasowych odwrotów; na koniec, po bardzo długich walkach, Ziemia staje przed problemem: ma do dyspozycji rodzaj syntetyzowanego wirusa, który wprawdzie Marsjan zniszczy, ale i ludzi też przy tym pewno zabije; a stan umysłów już jest taki, jak to sugeruje autor, że ludzie podejmują ów akt „dwuplanetarnego” zabójstwa. Jakoż Marsjanie giną wszyscy (w miliony lat później kosmonauci innej cywilizacji ziemskiej wykryją ruiny ich cywilizacji na Marsie), a tymczasem pada w proch także całość ziemskiej kultury w agonii powszechnej, lecz na Ziemi powstanie (znów po otchłani czasu) Trzeci Człowiek, przy czym rasa to szczególna, albowiem wynikła z międzyplanetarnej krzyżówki: niedobitki Drugiego Człowieka zresorbowały ostatek marsjańskich wirusów i ten Trzeci Człowiek posiada pewne umiejętności telepatyczne dzięki temu, że je posiadały chmury Marsjan. (Dziś powiedzielibyśmy, że elementy owych mikroskopijnych organizmów włączyły się jako rodzaj nowych genów do łańcuchów kodowych ludzkiej dziedziczności.)
Jak widzimy, zagładę Drugiego Człowieka spowodował czynnik nowego rzędu: inwazja kosmiczna. Choć tedy cykl wzrostu i upadku powtórzył się raz jeszcze, taka nadsekularna prawidłowość oznacza to tylko, iż dla bardzo wielkich odcinków czasu system nie jest ani doskonale odosobniony, ani doskonale ustabilizowany. Otóż to jest prawdą na pewno: nie ulega bowiem wątpliwości, że w czasie rzędu milionów lat nie tylko można, lecz trzeba koniecznie oczekiwać zmian globalnych — klimatu, rzeźby kontynentów, oscylacji biosferycznych, zakłóceń słonecznej radiacji etc., opatrzonych poważną amplitudą, która dla dziesiątków milionów lat może nawet miewać charakter kataklizmatyczny (olbrzymie przemiany typu sejsmicznego albo typu zlodowaceń, albo o charakterze astrofizycznym, np. w postaci bliskiego wybuchu nowej gwiazdy — etc.). Jakkolwiek tedy nieprawdopodobna jest koncepcja „inwazji z Marsa”, to jednak koncepcja interwencji czynnika cywilizacji zagrażającego, a względem niej zewnętrznego, staje się hipotezą coraz bardziej prawdopodobną, w miarę jak czas oczekiwania takiego zajścia mierzy się rosnącą liczbą milionów lat. Dla cywilizacji czynnikiem nie mniej od Marsjan zgubnym mogłaby wszak stać się ciężka epoka lodowcowa jako dwubiegunowy glacjał z odpowiadającym mu dla strefy równikowej pluwiałem; może pod względem dramaturgicznym zjawisko takie byłoby mniej urokliwe od inwazji „Innych” (widzę w niej jak gdyby hołd, oddany przez Stapledona wielkiemu rodakowi, autorowi Wojny światów, ale i skryte w tym hołdzie rywalizacyjne wyzwanie; gdyż prawdziwie Stapledon przeciwstawił Wellsowskiemu prototypowi Marsjanina — model bardziej zastanawiający jako odleglejszy od wszystkich dotychczasowych wyobrażeń). Trzeci Człowiek (musimy się streszczać) był budowniczym Wielkich Mózgów, potężnych, żywych układów cefalicznych, niejako ogromnych płatów czy aż płaszcz}’ neuronowej tkanki, osadzonych na szczytach wzgórz w kulistych basztach przypominających wielkie, obserwatoryjne kopuły. Owe sztuczne twory żywe a nieruchome opanowały i zniewoliły Trzeciego Człowieka, ich twórcę; wytępiły go w toku walk i same stały się przez to, że owładnęły planetą, Czwartym Człowiekiem. Zdobyły wiedzę nieporównywalną z wszystkim, co Ziemianie dotąd poznali, lecz nieewolucyjna geneza była ich tragedią; były to olbrzymie płaty mózgowia, porozwieszane na mechanicznych rusztowaniach i mechanicznie omywane krwią utlenioną; znaczna większość doznań, odczuć, wrażeń i zajęć, właściwych człowiekowi, była im całkowicie niedostępna. Ta niewspółmierność psychiczno—cielesna prowadzi wreszcie do decyzji stworzenia Człowieka Doskonałego. Zostaje on poczęty jako już Piąty z kolei i urzeczywistniony wedle planów genowo—chromosomowej inżynierii znanej Wielkim Mózgom. Projektanci chcieliby jednak być trwale jego opiekunami, nadzorcami nawet, toteż dochodzi do ciężkich walk, w których giną co do jednego Wielkie Mózgi, a Piąty Człowiek ulega zdziesiątkowaniu. Buduje on potem ostatnia ziemską i ze wszystkich ziemskich najwyższą cywilizację. Jej z kolei zagrozi — upadek Księżyca, wywołany już poprzednio wspominanym zjawiskiem „psychograwitacyjnym”.
Piąty Człowiek przesiedla się na Wenus pokrytą oceanami i musi, jakkolwiek świadom nikczemności tego czynu, niszczyć rozumne formy podwodne globu, którego sam potrzebuje na nowe miejsce żywota. W milionoleciach wynikają nowe formy człowieka, m. in. Człowiek Latający, opatrzony skrzydłami, co stanowią naturalny narząd, a nie instrument techniczny (wydaje mi się to znów olbrzymim nieporozumieniem ze strony Stapledona; ale dla miliardoletniej futurystyki nie ma już żadnych probabilistyczne sensownych sprawdzianów wiarygodności, a tylko rozmaite gusta i podług nich działające intuicje). Potężny rozbłysk słońca, zagrażający spaleniem wewnętrznym planetom systemu, zmusza z kolei ludzkość do migracji na Neptuna; olbrzymie ciążenie i całkowicie odmienne warunki fizyczne z chemicznymi wywołują głęboką inwokację, tak że po milionie lat na Neptunie żyją już same skarlałe formy czworonożne; lecz znów, po dalszych eonach i millenniach, pojawia się w górę bijąca gałąź psychozoicznej ewolucji i zaczynają się kształtować następne odmiany Homo — wszystkich razem jest szesnaście. Szesnasty Człowiek jako genetyczny inżynier tworzy formę już ostatnią — opanowuje ona cały słoneczny system, podejmuje wypady do gwiazd (ale udaje się osiągnąć tylko najbliższe słońca, o doskonale martwym otoczeniu). Ta forma człowieka, co wzniosła się materialnie i duchowo najwyżej, musi zginąć, ponieważ nieznany czynnik kosmiczny powoduje obracanie się pobliskich gwiazd w supernowe; jest to „zaraza fioletowa” (która dość nawet przypomina współczesną koncepcję „laserowego zapłonu” gwiazd sobie bliskich!). Ale może bardziej interesujący jest obraz Szesnastego Człowieka, istoty dwupłciowej, olbrzymiej aż niedźwiedziowato, o trzecim oku potylicznym, o harmonijnie zdezurbanizowanej kulturze. Żyje on w grupach dwupłciowych, więc jakby w poligamii, nadzwyczaj jest długowieczny, odpowiednio też zrównoważony pod względem psychicznym i fizycznym. Gdy Słońce pod wpływem infekcji fioletowej poczyna spalać najbliższe planety, rozważa próbę oddalenia Neptuna po rozkręcającej się spirali, lecz katastrofa przebiega nazbyt szybko, by plan taki mógł się powieść; Człowiek Szesnasty, nie decydując się na ucieczkę statkami w ciemną głąb Kosmosu, gotowy zginąć, podejmuje ostatni czyn swej egzystencji — wytwarzając spory z wytrawionym w nich kodem dziedziczności. Ciska się je w przestrzeń kosmiczną; ten siew jest ostatnim aktem rozpoczynającej się już agonii, bo wielka planeta, wstrząsana żywiołowymi kataklizmami (indukuje je słoneczny pożar, co narasta z dnia na dzień), atakuje organizm społeczny, tak że Szesnasty Homo. odmiana najbardziej stateczna, racjonalna, odporna ze wszystkich, jakie istniały w ciągu miliardów lat, popada w otępienia bezmyślne albo w szały agresywnych i bratobójczych walk, w których znajdzie ostateczny koniec. Jak widzimy, przyczyny cyklicznej jakby amplitudy cywilizacyjnych wahań dostrzega Stapledon w niejednorodnym zbiorze zjawisk; są tam interwencje czynnika planetarnego (zanik niezbędnych kopalin wyeksploatowanych), kosmicznego (inwazja Marsjan, rozbłysk Słońca w nowa), są uruchomienia działań nieświadomie samo—zgubnych (Piąty Człowiek sam niejako na głowę ściągnął sobie Księżyc — rozwojem cywilizacji), są tam inwolucyjne zwyrodnienia (np. biologiczne uwstecznienie po exodusie z Wenery na Neptuna), a na Ziemi co najmniej raz jeden dochodzi do walk Człowieka z jego własnym narzędziem (którym dla Trzeciego Homo miały być syntetyczne Wielkie Mózgi). Winniśmy podkreślić, że spoglądanie z takiej perspektywy na utwór zniesławia go, ponieważ bynajmniej nie składa się on z opisu serii katastrof; to tylko my szukaliśmy punktów krytycznych, w których krzywa oscylacji raz wznosi się do góry (co zwykle zachodzi pomału), a raz opada (zazwyczaj stromo i szybko). Jednakowoż są to względnie krótkotrwałe epoki w zestawieniu z rozrostami wielomilionoletnimi. (Chociaż najdłużej trwają ery biologicznego upadku, co zrozumiałe o tyle, iż wówczas szybkie tempa socjoewoluowania znikają, wyparte przez powolne rytmy wahań bioewolucyjnych.)
Czy można zaliczyć historiozofię Stapledona do „szkoły cyklicznej”, która tak wielu miała i jeszcze ma reprezentantów — od Spenglera po Pitirima Sorokina? Na pytanie to nie tak łatwo jest odpowiedzieć, ponieważ w grę wchodzi czynnik skali czasowej, u Stapledona miliardoletniej, więc współmiernej ze zjawiskami porządku astronomicznego, podczas kiedy historiozofowie — „cykliści” operują jednostkami rzędu stuleci najwyżej, skoro wygłaszają swe generalizacje w odniesieniu do historii realnej, a ona cała nie liczy wszak więcej nad kilka tysięcy lat. Ośmielilibyśmy się wypowiedzieć twierdzenie, że w Kosmosie nie ma zjawisk doskonale acyklicznych, jeśli tylko czas obserwacji można by dowolnie przedłużać. I tak — o tyle cykliczny jest charakter planetogenezy, że gwiazdowoplanetarne układy nie są wszak wieczne; każdy ma swój początek i koniec w czasie; a zarazem powstają nowe gwiazdy i nowe planety; więc tego typu cykliczność można wykryć w obrębie galaktycznych zbiorów. Także systemy górskie najpierw powstają, a potem padają w proch, rozmywane erozją; i na miejsce jednych w następnej fazie górotwórczości przychodzą inne. Każda rzeka płynie zawsze od źródeł do morza, a nigdy odwrotnie, więc jest jakby aperiodycznym zjawiskiem; lecz i rzeki nie trwają przecież przez czas nieograniczenie długi, skoro zmiany kontynentalnej rzeźby globu niszczą je w końcu; pojawiają się potem, dzięki utworzeniu nowych gór, nowych zbiorników wody i nowych gradientów spadku — nowe rzeki. W tym wiec sensie i w tej skali — także rzeki podlegają określonym cyklom powstawania i zanikania.
Lecz przecież wiadomo dobrze, że wcale nie o taką cykliczność chodzi nazwanym historiozofom. Łączy ich stanowisko zasadniczo nieempiryczne; gdyby obserwowali gospodynię domową, której babka się nie udaje raz, bo jaja były nieświeże, raz, bo drożdży wzięła za mało, raz — ponieważ ogień wygasł pod piekarnikiem, a raz, gdyż akurat wszyscy domownicy pochorowali się na żołądek, więc nie było komu jeść znakomitej babki, oświadczyliby, iż chodzi o cykle wywołane prawem wyższej nieuchronności—jako takiej Konieczności Dziejowej, co włada wypiekami wszechmożliwych legumin. Tymczasem jest po prostu tak, że zarówno ustatecznienie wypieku, jak i cywilizacji wymaga synchronicznego zestrojenia olbrzymiej ilości różnorodnych czynników, i nie ma żadnego Jedynego Pra\va Dziejowego ani babek, ani cywilizacji, które by a priori i po wieczność udaremniało — regulacje i sukces w obu dziedzinach.
Inwentarz wszystkich pomysłów naukowotechnicznych Stapledona jest imponujący. Mamy w książce — pomyślane w latach trzydziestych — zarówno wyzwolenie energii jądrowej, jak stworzenie astronautyki, dalej — odmianę cybernetyki w postaci budowy Wielkich Mózgów, które nazwać by należało — systemami bionicznymi (połączenie żywych tkanek z układami syntetycznymi), po czym dochodzi do pełnych rozmachu poczynań autoewolucyjnych — i tak Piąty Człowiek jest już w całości projektowany teoretycznie, a potem wytwarzany przez Wielkie Mózgi właśnie. Znajdujemy ponadto — Tajemnicę jako „sprzężenie informacji z grawitacją”, a wreszcie — „podróże w czasie”, ponieważ, jak zapowiada to już przedmowa, książka ma dwu autorów: właściwym jest jeden z ostatnich ludzi, który, umiejąc cofnąć się duchem w czasie, uczynił ze Stapledona tylko „przekaźnik” informacyjny.
Lecz wszystkie te rewelacje rozkładają się na czas iście astronomiczny; zestawienie książki z rzeczywistością daje zdumiewający bilans: otchłaniami wieków są w niej porozdzielane i na przestrzeni miliardów lat spełniają się takie odkrycia i techniki, których większość albo już urzeczywistniliśmy w pełni (energia atomowa, cybernetyka, kosmonautyka), albo zapoczątkowaliśmy (wzmacniacz inteligencji, globalna automatyzacja, opanowanie źródeł energii gwiezdnej). Doszło do tego w czasie mikroskopijnym wobec skali czasu ustanowionej przez powieść. Proporcja przedstawia się jako stosunek kilkudziesięciu lat do dwóch miliardów! Jeśli dodać do tego, że dzięki osiągnięciom biofizyki i wykryciu kodów dziedziczności stoimy u przedproża autoewolucyjnych działań, których nikt nie może dziś uważać już za fantazje, że powstanie baz na planetach lokują przepowiednie w obrębie naszego stulecia, widzimy, jak półwiecze wyczerpało do dna zawartość takiej fantastycznej wizji, co miała miliardoletnią całość bytu objąć. To zaś, co książka zapowiada, a czego nie urzeczywistniono, jest uznawane powszechnie za trwale fikcyjne (np. podróżowanie w czasie). Siedemset lat temu pisał Bacon:

Można zbudować urządzenia, dzięki którym największe okręty, kierowane przez jednego człowieka, będą płynąć szybciej niż statki pełne marynarzy. Można zbudować wehikuły, które będą jeździć z niezwykłą chyżością bez pomocy zwierząt. Można stworzyć latające maszyny, w których człowiek, siedząc spokojnie i rozmyślając o czymkolwiek, będzie uderzał w powietrze sztucznymi skrzydłami na podobieństwo ptaka… a także maszyny, które pozwolą człowiekowi chodzić po dnie morskim.

Jest to, zapewne, prognoza zdumiewająca śmiałością — jeśli zważyć czas jej wypowiedzenia — a jednak wydaje mi się, że przewidywanie możliwych formacji kulturowych to zadanie jeszcze trudniejszego rzędu. Niezbędna po temu inwencja nie ma wiele wspólnego z wyobraźnią techniczna; dostrzegam zasadniczo dwa możliwe tu podejścia konstrukcyjne: albo raczej eksperymentalne — budowania kulturowej całości podług określonej serii historyczno–technologicznych zmian, transformujących stan wyjściowy w końcowy — albo raczej aprioryczne, kiedy się już startowo dysponuje pewną gotową niejako koncepcją człowieka i wedle niej wybiera się warianty urzeczywistnialnych aksjołogicznie kultur. Oba zresztą nie wykluczają istnienia swego rodzaju składni kultur jako reguł kompozycji, które zawsze muszą być spełniane. Lecz pierwszy typ podejścia pozwala uznać przestrzeń budownictwa kultur za otwartą, ponieważ czynnik naukowo–instrumentalny wprowadza w układy społeczne coraz nowe typy zmian i zakłóceń, którym nie mogą odpowiadać wystarczająco reakcje zbiorowe, brane z ich zamkniętego zbioru. Natomiast podejście drugie łatwiej prowadzi do pewnych cyklicznych serii, skoro podług danych nim założeń „istota człowieczeństwa” jest jakimś niezmiennikiem generalnym wszelkich metamorfoz socjalnie możliwych.
Mówiąc o takim typie fantastycznego budownictwa, wykraczamy poza granice Science Fiction istniejącej aktualnie. Do katalogu pomysłów technicznych Stapledona dodała ta fantastyka niejedną osobliwość. Nie mogę jednak zgodzić się ze słowami, jakimi Brian Aldiss w 1963 roku poprzedził nowe (Penguina) wydanie dzieła Stapledona, powiadając, że idee tej książki znajdują echo w najlepszych tekstach współczesnej fantastyki naukowej. Kombinatoryki w kulturotwórczym zakresie nie podjął bowiem po Stapledonie nikt; pustka na tym polu jest doskonała, jeśli zważyć, że nawet formy tego zadania nikt nie obrysował — jak gdyby przestano uświadamiać sobie jego istnienie. Ponieważ książka Stapledona to streszczenie fikcyjnej historii, przekaz jej zawartości — jako streszczenie streszczenia—jest niewykonalny. Toteż tylko po to, by ukazać nieprawomocność tezy Aldissa, nazwijmy kilka wyrwanych z kontekstu szczegółów. Pokazał Stapledon, jak mogą się diametralnie zmieniać znaki kulturowych wartości (w cywilizacji Trzeciego Człowieka cenne jest nie dziewictwo, nie płciowa czystość partnerów erotycznych, lecz. na odwrót, rozmiar seksualnego doświadczenia stanowiący niejako „wiano”, z którym się wstępuje w miłosny związek); jak kreacja techniczna może przerastać w artystyczną (tenże Trzeci Człowiek uprawia „sztukę życiową’’ polegającą na kształtowaniu syntetyczno—ewolucyjnych żywych organizmów, i raz tworzy formy zwierzęce doskonale harmonijne i sprawne, a raz — niesamowite przez ich monstrualność; praktyki te bywają wyrazem zarówno sadyzmu, jak i ciekawości pragnącej się dowiedzieć, jaki jest graniczny przedział transformowalności życiowych fenomenów); jakich nizin może sięgać inwolucja gatunku rozumnego (pewne szczepy Pierwszego Człowieka, zdegenerowane w milionoleciu, stają się na kontynencie afrykańskim — rodzajem bydła rasy małp rozumnych, używających narzędzi i gromadzących metale jako skarby); jak różne mogą być centralne symbole religijnych wiar („Boży Chłopiec” religii Patagończyków, „muzyczno–harmoniczna” religia innej odmiany Człowieka etc.); jakie typy inicjacji socjalnej, obyczajowej, poznawczej i erotycznej mogą być stabilizatorami społecznych struktur (kolejno u Drugiego, Trzeciego i Piątego Człowieka) — etc. Typowym wyczynem predykcyjnym jest w fantastyce prorokowanie odkryć technicznych; któż jednak z proroków umiał kiedykolwiek dostrzec prawdopodobne uwikłania, natury społeczno—cywilizacyjnej, wynalazku, jaki trafnie przewidział? Najczęściej przepowiedni takiej towarzyszyło dawniej optymistyczne, a najfałszywsze w świecie mniemanie, iż dany wynalazek, czy nim miał być sterowany balon, czy rakieta kosmiczna, za jednym zamachem otworzy przed ludzkością okres gładkiej współpracy pokojowej. Jakże kontrastuje taka szlachetna, lecz wzbroniona przecież poznawczo naiwność z postępowaniem Stapledona, który ukazuje, jak Trzeci Człowiek, doszedłszy poprzez „sztukę życiową” do wprawnego manipulowania naturą dziedziczności, stanął przed problemem autoewolucji, i jak problem ów okazał się zagadnieniem politycznej natury. Stapledon odgadł trafnie przynajmniej niektóre antynomie autoewolucyjnych decyzji — jako pytania o to. czy należy nowo konstruowanego człowieka „specjalizować”, czy „generalizować”, czy dążyć raczej do potęgowania rozumu, czy też do harmonijnego wzmocnienia wszystkich cech danych historycznie, czy w człowieku „tłumić i wygaszać” wszystko, co jest zwierzęcą schedą, czy też z animalnego pierwiastka czynić funkcjonalną przeciwwagę — duchowego itp. Sama myśl o tym, by tego rodzaju pytania i wynikające z nich starcia postaw można było znaleźć we współczesnej Science Fiction, jest dla każdego, obznajmionego z nią, po prostu nonsensowna. Ani w niej takich pytań nikt nie stawiał nigdy, ani nawet możliwości ich sformułowania jak gdyby nie dostrzeżono. I to się ma nazywać kontynuowaniem Stapledonowskich tradycji? A przecież idzie tutaj nie o byle co, lecz o instrumentalne przedłużenie najszanowniejszych sporów aksjologicznych filozofii człowieka, wywodzącej się t zamierzchłej jeszcze przeszłości gatunku. Gdy ongiś teoretycznie tylko wodzono się za łby w kwestiach tego, w czym należy upatrywać wierzchołek wartości ludzkich, stan urzeczywistnienia szans autotransformacyjnych nadaje owym akademickim kwestiom palący smak decyzji, które trzeba podejmować koniecznie, ponieważ zrezygnowanie z wszelkich autotransformacyjnych działań też jest przecież aktem wyboru — jako uznaniem istniejącego modelu Homo za doskonały i przez to niemodyfikowalny. Albowiem, ilekroć dochodzi do znacznego przyboru wiedzy, nie tylko opuszcza nas stan poprzedniej bezradności wobec konkretnych zjawisk, ale pojawia się jednocześnie swoboda operacyjna jako wielkie rozstaje: i sprawa wyboru nieuchronnego oznacza przestawienie zwrotnic socjalnych takie, że jego skutki będą może tysiąclecia odczuwały.
W swoich najśmielszych i najlepszych próbach Science Fiction groteskowo, szyderczo lub poważnie ekstrapoluje istniejące trendy cywilizacyjne, ale do tego się ogranicza; jeśli konstruuje poatomowe czy inaczej pokataklityczne społeczności, to podług wzorców branych niewolniczo ze szkatuły dziejów realnych: stad pokazy monarchii jakby średniowiecznych, technokracji zesztywniałych socjostatycznie, i między dyktaturą jako porządkiem typu rigor mortis a anarchią umiejscawiają się wszystkie jej dokonania. Czasem przedstawia Science Fiction horrenda lub kurioza obyczajowe przyszłych światów; Stapledon nie ogranicza się do prezentowania zjawisk kuriozalnych, bo one mu są do czegoś potrzebne; i tak np. to, że Ostatni Człowiek żyje w poligamicznych grupach dziewięćdziesięciosześcioosobowych, że posiada oprócz dwu płci głównych także ich „podgatunki”, pełni określoną rolę w ukazywaniu centralnych wartości jego kultury jako stabilizatorów motywacji osobniczej i jako stateczników ogólnosocjalnych. Tymczasem ani etyczno—religijnej, ani cywilizacyjno—kulturowej kombinatoryki, która by stanowiła ekspresję pewnych ontycznych sensów (do człowieka adresowanych), Science Fiction w ogóle nie zna; wiąże się to najściślej z różnica postaw Stapledona i dowolnie uzdolnionego Science Fictioneera naszych dni. Stapledon ma bowiem wyraźną, własna koncepcję człowieka i człowieczeństwa. Nie formułuje on hipotezy predykcyjnej, lecz pisze pseudo—historię, tak pomyślaną, żeby jego ideę uwidoczniła wielokrotnymi obrysowaniami; w miazdze wydarzeń milionoletnich odciśnięty jest jego człowiek, on — to lejtmotyw utworu, ten sam, chociaż powracający w coraz innej tonacji i w nowym zinstrumentalizowaniu. Poszczególne typy (Człowiek Pierwszy, Drugi, Trzeci i następni) mają się do siebie w pewien sposób, który nie wynika tylko z rachuby czysto różnorodnościowej („już tego i tego typu przygody zaszły, więc trzeba wprowadzić całkiem inną”), lecz który jest podporządkowany naczelnej idei; uwidacznia się ona zresztą bardzo wyraźnie miejscami — np. w zakończeniu, gdzie Ostatni Człowiek mówi, że jest zarazem i zwierzęciem, i człowiekiem w daleko wyższym stopniu aniżeli jakikolwiek z jego poprzedników. Gdyż element kulturalizacji i socjalizacji nie unicestwia nigdy (wewnątrz tej koncepcji) biologicznego; harmonia wynika jako stan (przejściowy) ich właśnie antynomicznego zrównoważenia. Człowiek niczego w sobie nie tłumiąc, nie zadeptując, nie gwałcąc, dochodzi egzystencjalnej pełni. Z koncepcją tą można się godzić lub nie — to sprawa osobna; lecz kiedy przechodzimy do postapledonowskiej Science Fiction, widzimy, że ona żadnej koncepcji człowieka nie utworzyła; w tym więc względzie nie ma w ogóle o czym z nią dyskutować. Byłoby to równie niemądrym nieporozumieniem, jak spieranie się z Agatą Christie o wzory osobowościowe na tle postaci słynnego detektywa pana Herkulesa Poirot.
Fantastyka naukowa Amerykanów żywi się często okruszynami, wydziobywanymi z dzieła Stapledona: istotnie, takie „echo”, taką kontynuację jego dzieła można w niej odnaleźć.
Cytuj
Jakeśmy już o tym wspomnieli, Homo Stapledoniensis to jedność przeciwieństw; socjolog dopatrywał się istotnych cech gatunku w ich biegunowej skrajności. Toteż potężnie uruchomiona przezeń dynamika fenomenów historycznych ukazuje po odcedzeniu zarys monumentalnie statyczny: cokolwiek bowiem bio– i socjoewolucja transformowały, jakkolwiek gwałtownie i bezwzględnie to czyniły, człowiek pozostaje rdzennie taki sam; panhistoryzm Stapledona zdaje się więc zbliżać pod względem formalnym do ahistoryzmu Borgesa, z tym że alegorysta argentyński pisuje przypowieści, nigdy natomiast — powieści. Zasada łączenia przeciwieństw, z jakich sporządzony jest substrat człowieczeństwa, przedstawia się u obu pisarzy bardzo rozmaicie. U Borgesa mamy jedność przeciwieństw na osi kombinatoryki zawsze wewnątrzkulturowo zlokalizowanej: jego heretyk i święty, jego bydlę i poeta, jego zdrajca i bohater zlewają się harmonijnie w jedność — tylko w nieodgadnionym spojrzeniu Boga; ale tak Bóg, jak Kultura są dlań całością bytu, w którego wnętrzu można przeprowadzać dowolne operacje, nigdy jednak — z tego wnętrza wykroczyć. Całość bytu jest więc dlań Tajemnicą w mitycznym rozumieniu, taką, że można ją tylko z okolą przypowieściami komentować, lecz nigdy — pojąć, a wszelki tryb dyskursywny od niej oddala. Natomiast dla Stapledona nauki są zwiastunkami elementów prawdy, jakkolwiek fragmentarycznej i aproksymującej tylko; jego narrator jest ponadkulturowo umieszczony — pozycja dla Borgesowskiego niemożliwa. Nadto, zapewne, zachodzą wielkie różnice tonacji: zasada Borgesa to kombinatoryka ironiczno—estetyczna (i przez to raczej ludyczna), gdy u Stapledona — patetyczno–romantyczna (i przez to bardziej asertywna). Oczywiście Borges jest kunstmistrzem–miniaturzystą precyzyjnym, perfidnym cyzelatorem frazy, rzeźbiącym jej sensy, by wydrążać w nich uchylne poziomy i przewrotne dna; Stapledonowi, walącemu farby łopatą na olbrzymią panoramę, daleko do takiego opanowania leksykalnego materiału i jego impetyczny monumentalizm staje się czasem pacykarski albo ociera się o melodramatyczność kiczu. A jednak można wykryć ich pokrewieństwa na poziomie, do którego obiegowa Science Fiction nigdy nie dociera. Jest więc rzeczą głupiego nieporozumienia to, że Borgesa współczesna krytyka szanuje, o Stapledonie zaś nic w ogóle nie wie. Niepowieściowa, bo eseistyczna forma uczyniła z książki Stapledona utwór umiejscowiony jakby w ogóle poza marginesami literatury, ponieważ w czasach jej powstania esej fantastyczny był pozapowieściową jakością, a kiedy powieść go wchłonęła, już na rewindykacje i rehabilitacje okazało się za późno. Pozostał niejako za drzwiami wcześniej zatrzaśniętymi tak dobrze, że go nawet w przypisach bibliograficznych nie wymieniają anglosascy krytycy literatury. Oto czysty przypadek triumfu czynnika losowo—statystycznego w krytyce i historii literatury. Myślę, że gdyby Stapledon więcej zajmował się historią nauki i fizyki, a mniej czytał Spenglera, dziełu jego wyszłoby to tylko na zdrowie. Lecz i tak jest ono klasą dla siebie, bo chwyta monstrualną dysproporcję dowolnie spotężniałego wysiłku ludzkiego — wobec bezmiernej obojętności Kosmosu patronującej historycznym zmaganiom, bo uczciwie podporządkowuje ludzki byt wszystkim mocom realnym biologu, klimatu, geologii, a wreszcie — bo wyraża historyczną genezę i względność wszelkich norm, kodeksów, dogmatów i wartości. Na tym dziele, pełnym zgrzytów, leży jakiś odblask prawdy, który nie pozwala ani o nim zapomnieć, ani zaszeregować go w poczet tysięcznych tytułów „fantastyki naukowej”.
Cytuj
Lecz tego wszystkiego Stapledon w ogóle nie dostrzegał. Powodowana jego czujną ręką narracja nie doprowadza nigdy do „eskalacji technoorgiastycznej” i hedonizm jego społeczeństwom nigdy nie zagraża. Widział więc antynomie bytu gdzie indziej, nie tam, gdzie by mógł je lokować niejeden myśliciel współczesny. Nie w paradoksie głodów, które zaspokojenie nadmiarowe obraca w utęsknioną przeszłość. Nie dostrzegł on perfidnej szansy „raju technicznie zapieszczającego’”, który odmóżdża człowieka, kiedy przejmuje trud umysłowy potem, gdy już przejął fizyczny. Nie tak; sprzeczność widzi on między ekspansywnością a jej nieuchronnymi zwichnięciami; im wyżej zdoła wspiąć się człowiek, tym okropniej gruchnie w dół, z którego się w mozołach wydobył. Stagnacja nie grozi mu — żadna, ponieważ jest skazany na walkę wiekuistą: tyle jego, ile jej właśnie. A więc jest to Syzyf, i do tego Syzyf samotny, który kontaktu z żadnym odmiennym rozumem nie nawiąże (łatwo pojąć, czemu: kontakt taki musiałby naruszyć wizję zasadniczo tragiczną). Stapledon nie widzi człowieka jako istoty, co by mogła trwale sobie historię podporządkować, tak owładnąć nią, żeby się ona stała czymś w rodzaju gliny modelarskiej w ręku artysty. Człowiek z historią swoją rady sobie do końca dać nie może, ona go na schyłku dowolnie długiego cyklu zawsze w końcu weźmie pod siebie i zmiażdży, by zapadł w mrok, z którego wychynie po miliardzie pokoleń zezwierzęconych bytowaniem klęskowym; czym dla Anteusza Ziemia, tym dla tego człowieka — powrót do łona biologii, które kulturowymi wspinaczkami okresowo opuszcza. Wizja to bardzo estetycznie wysycona, przypominająca ideał Rilkego — istotę, której wzrostem jest „der Tiefbesiegte von immer Grösserem zu sein”. Albowiem, w samej rzeczy, coraz potężniejszej kolejno, coraz bardziej astronomicznej fluktuacji imać musi się Natura jako instrumentu zniszczeń, żeby dać radę wciąż wyżej sięgającemu człowiekowi: zrazu wystarczy nieumiejętność manipulowania nową formą energii, potem — inwazja żywych istot, dalej — upadek Księżyca, wreszcie — całe Słońce musi się w supernową zmienić, by cios okazał się nie do odparowania, nawet dla ultymatywnej cywilizacji! Lecz kiedy tak właśnie szeregujemy interweniujące czynniki, dostrzegamy wreszcie ich — w całej nazwanej serii — nielosową charakterystykę, a zarazem plan działania, któremu poddał fikcję dziejową pisarz. Nie możemy przeciwstawić takiej prognozie — żadnej innej, o niewątpliwie wyższych poznawczych walorach. Wiemy, co u Stapledona nieprawdziwe; mówiliśmy o tym: unieważnił on realny czynnik wzrostu eksponencjalnego, który udaremnia predykcję dalekosiężną; z chwili obecnej niepodobna dojrzeć niczego, co by spoczywało za widnokręgiem XXI wieku. Właśnie dlatego nic na ten temat nie potrafimy powiedzieć, ponieważ w dekadzie zachodzi teraz informacyjna akumulacja większa niż niedawno w całym stuleciu.
Predykcja traci ostatnią moc o niespełna osiemdziesiąt czy sto łat od teraźniejszości: dalej jest tylko mrok, nierozpoznawalna ciemność przyszłego czasu, a nad nią jeden znak, jedyny wyraźny, dla nas wszakże nieodcyfrowalny, ale tym mocniej narzucający się w całej wymowie niepojętego, mianowicie — Silentium Universi. Galaktyka nie została bowiem zawojowana przez cywilizacyjne radiacje, nie roi się od rozbłysków prac astroinżynierskich, a powinna by, gdyby jakikolwiek typ instrumentalnej ortoewolucji wykładniczej był prawem psychozoików w wymiarze Kosmosu. To jest zupełnie pewne, dlatego o tym warto i trzeba pamiętać.
A jeszcze warto rozumieć, co to znaczy, że lwia część niebywałości, przez Stapledona porozmieszczanych w otchłaniach czasu, już się spełnia, że dekady wykonały plan Stapledonowskich miliardolatek. Znaczy to, że właściwie urzeczawia się wszystko, co lat temu czterdzieści było jeszcze do pomyślenia — przy najskrajniejszym wysileniu wyobraźni.

Nie sądzę, by Mistrz poświęcał tyle czasu i uwagi rzeczom tego niegodnym. I by słowami - owszem, obwarowanego uzasadnionymi zastrzeżeniami - uznania chwalił rzeczy na takie pochwały nie zasługujące.

Może zresztą taką mam nad Wami tu przewagę, że owego Stapledona - właśnie przez wzgląd na Lema i słowa jakie mu poświęcił - czytałem? ;) Inna sprawa, że powinno się go chyba czytać w oryginale. Polskich przekładów godnych oryginału nie ma. (Najlepiej, chyba, przetłumaczony jest najsłabszy - i dlatego przez Lema pominięty - "Syriusz". Na "Dziwnym Johnie" znany - i słusznie ceniony jak na standardy gatunku - tłumacz SF poległ. A "Ostatnich i pierwszych ludzi" przetłumaczono tylko we fragmencie.) Jeśli więc skłonny byłbym zrezygnować z omawiania go, to tylko z tego - pragmatyczno-przyziemnego-powodu.

ps. olka, sprawę Nabokova mam zatem za zamkniętą :).
« Ostatnia zmiana: Marca 18, 2016, 02:28:07 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 7023
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #21 dnia: Marca 18, 2016, 02:34:29 pm »
Cytuj
Zatem może jeszcze w obronie Stapledona...
Q proszę Cię podaj strony.
Proszę o to dlatego, że czasem warto przeczytać cały fragment tekstu - nie tylko wyrwany zeń cytat - zwłaszcza jeśli ma dojść do dyskusji;)
Bo chyba nie ma sensu kopiować tutaj takich obszernych fragmentów -  wątek zachoruje na rozedmę i to w pierwszych 24 godzinach;)
Więc jeśli chodziło Ci o zarzucenie - to tak czuje się zarzucona, przytłoczona i zapchana:)
Ale nie przekonana:)
Może jakiś koncentrat 30%  - z tego?:)


Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #22 dnia: Marca 18, 2016, 03:12:55 pm »
Może jakiś koncentrat 30%  - z tego?:)

Koncentrat z tego byłby taki, że Mistrz uznaje Stapledona za ucznia Wellsa (którego umieściliśmy już na liście bez większych sporów), który pod względem intelektualnym przerósł mistrza. Pechowca, którego wepchnięto w obręby właśnie się wówczas zamykającego "getta SF", z wielką krzywdą dla niego i dla Literatury. Geniusza na swój sposób ułomnego, który atakował Wielkie Tematy i ponosił klęskę w zmaganiach z nimi*, ale robił to sam jeden w czasach gdy literatura zwana Wielką wzięła się raczej za cyzelowanie formy niż mierzenie z Wszechświatem/Wszechbytem. I dlatego zasługującego na pamięć.

* Nie mógł zresztą nie ponieść (dlatego inną miarą należy mierzyć te klęski niż większość literackich klęsk), bo są to kwestie nie do rozgryzienia przez jednostkowy ludzki mózg, jak Lem słusznie dowodzi. Co jednak nie znaczy, że należy je pod dywan zamiatać, o co oskarża Mistrz i Literaturę, i karlejącą z wiekiem SF.

Byłby to więc - co dodam od siebie - taki Lem-przed-Lemem, tylko mniej zdolny (albo, po prostu, tworzący w czasach gdy pewne rzeczy dla Mistrza i dla nas oczywiste oczywistymi jeszcze nie były, stąd częściej błądzący) i mniej szczęśliwy.

Co do stron - zasadniczo liczą się tu nie strony (to by było wyrywanie z kontekstu, które słusznie ganisz), a całe (pod)rozdziały. W wydaniu pierwszym będą to następujące fragmenty tomu drugiego (każdy będący, skądinąd, jednego utworu S. omówieniem):

- "III, Kosmos i fantastyka" podrozdział "Fantastyka kosmogoniczna"
- "VI, Człowiek i nadczłowiek",
- "IX, Utopia i futurologia", podrozdział "Borges i Stapledon"

(Objętościowo więcej niż o Dicku doszło w następnych wydaniach, mówiąc nawiasem.)

Choć i ten fragmencik z pierwszotomowej "V. Socjologii science fiction" będzie tu znamienny:

Cytuj
Sytuacja tym dziwniejsza, że całkiem wyjątkowa w literaturze, nie znającej, jak wiadomo, zbiorowej odpowiedzialności. Ten, kto by chciał pociągnąć do odpowiedzialności Lwa Tołstoja za melodramaty trzeciorzędnych pismaków, zostałby tak samo okrzyknięty za pomylonego jak ten, kto by obciążał Dostojewskiego winą za płody Agaty Christie. Taki właśnie, typowy dla Science Fiction i przez to jakby pomylony stan rzeczy nie jest naszym zmyśleniem. Wśród utworów fantastycznych Herberta G. Wellsa znajduje się wiele artystycznej słabizny, lecz nikt go za nią nie próbował potępiać w czambuł. Odwrotnie — trybem w krytyce normalnym oceniano Wellsa podług jego osiągnięć szczytowych. Lecz rodak Wellsa, Olaf Stapledon, nie miał już w trzydzieści lat potem żadnych szans, by zostać osądzonym podług swoich szczytowych osiągnięć. Rozmachem wizji i jej ideową głębią co najmniej dwukrotnie, tj. dwoma dziełami, Wellsa przewyższył: nie może to być kwestionowane przez nikogo, kto zapoznał się z takimi książkami Stapledona, jak Odd John i First and Last Men. Lecz nawet nazwiska Stapledona nie notują liczne angielskie historie literatury współczesnej. Coś się na przestrzeni nazwanych trzydziestu lat stało takiego, że klamki gettowych wrót zapadły i nastał ów stan osobliwego rozdziału, którego szansy domyślny Wells sam nawet nigdy nie podejrzewał.

Zresztą... W zasadzie wystarczy zajrzeć na koniec, do "Skorowidza nazwisk", pod "Stapledon", bo wszelkie wzmianki o nim są pochwalne.

Dodytowująco:
Na koniec jeszcze zacytuję  Johna Huntingtona, krytyka literackiego specjalizującego się w arcydziełach SF (b. celne teksty o Le Guin, recenzował też Wellsa na łamach "New Scienista"):

"The admirers of Olaf Stapledon find his continued obscurity a puzzle. While the defenders of Shakespeare, Austen, Joyce, or Woolf develop critical angles and languages to convey what they value in these artists, the defenders of Stapledon still can only say, "Read him.""

Sądzę, że Mistrz by się podpisał ;).

Co rzekłszy - zlinkuję:
- "Odd John"
- "Last And First Men"
- "Star Maker"
- "Sirius"
« Ostatnia zmiana: Marca 18, 2016, 05:57:23 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

olkapolka

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 7023
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #23 dnia: Marca 19, 2016, 06:04:55 pm »
Ok Q - nie mam zdania w kwestii Stapledona - ale skoro tak się uparłeś, to musi być coś na rzeczy;)
Pamiętam to nazwisko z FiFy, ale nie znalazłam niczego po polsku i odszedł w zapomnienie.
Spróbuję coś z linek przeczytać. Po polsku też się da?;)

W sumie już dawno chciałam zapytać o poniższe książki. Może już pytałam? Ale to dobra okazja. Nie znalazłam ich polskich wydań. Może ktoś coś wie? Ma?
Chodzi mi o to: Gödel, Escher, Bach Hofstadter i Mind's I Hofstadter.
Cytuj
- A w późniejszych latach nie miewał pan już tego rodzaju lekturowych olśnień?
- Właściwie tylko jedno - mam na myśli dwie książki Hofstadtera Bach, Goedel, Escher oraz Mind's I. (...) Druga z nich dotyczy zagadek świadomości, o pierwszej zaś chciałbym nieco więcej powiedzieć. (...) Główne pytania tej książki dotyczą tego, czy myślenie i świadomość podlegają regułom takim, które pozwoliłyby na ich sformalizowanie (..). Rozpatrywane są tutaj funkcje rekurencyjne, chodzi o rachunek zdaniowy, o znaczenie, o teorię zdań, o retrospektywne i prospektywne możliwości sztucznej inteligencji.
A równocześnie książka ta przetykana jest uroczymi dialogami - troszkę w stylu Alicji w krainie czarów Carolla - w których występują: mądry krab, Achilles i mrówkojad. (...) Książka ta dziwnie mi odpowiada i mam odczucie, na przemian miłe i irytujące, że spotykam się wciąż z własnymi koncepcjami, które ongiś piastowałem. W tej książce wynikły one jednak zupełnie niezależnie.
"Tako rzecze Lem. Stanisław Bereś rozmawia ze Stanisławem Lemem", rozdział "Gusta i dysgusta", str. 168

Rzecz w tych książkach:
https://en.wikipedia.org/wiki/The_Mind's_I
https://en.wikipedia.org/wiki/G%C3%B6del,_Escher,_Bach

Stąd: z jednej strony niewątpliwie powinny zasilić listę Lemowego topu, ale z drugiej - jeśli nie ma polskiego wydania?
Może była już gdzieś dyskusja na forum o tych pozycjach? Co myślicie?

maziek

  • YaBB Administrator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 13706
  • zamiast bajek ojciec mi Lema opowiadał...
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #24 dnia: Marca 19, 2016, 06:09:02 pm »
W zasadzie z każdym postem tu, moja ćwierćinteligencja dzieli się na pół, i na pół, i na pół... :)
Człowiek całe życie próbuje nie wychodzić na większego idiotę niż nim faktycznie jest - i przeważnie to mu się nie udaje (moje, z życia).

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #25 dnia: Marca 19, 2016, 06:51:07 pm »
Ok Q - nie mam zdania w kwestii Stapledona - ale skoro tak się uparłeś, to musi być coś na rzeczy;)
Pamiętam to nazwisko z FiFy, ale nie znalazłam niczego po polsku i odszedł w zapomnienie.

No coś jest ;). To jest pierwszy (nie licząc finału wellsowego "Wehikułu...") autor, który zastanawiał się nad długofalowymi skutkami ludzkiej - i ogólnie: Rozumu - ewolucji. Pierwszy, który pokazał umysł nadludzki wygłaszający ludziom uwagi na ich temat z zewnętrznej perspektywy. To są - w wydaniu zalążkowym, co prawda (bo nie będę tu kłamał, że jest ów S. lepszy niż jest) - zagadnienia, które znajdziemy w najdojrzalszych utworach Lema (i najzręczniejszych - Clarke'a, mówiąc nawiasem). Sądzę, że bez "Johna" "GOLEM..." by się nie urodził...

Spróbuję coś z linek przeczytać. Po polsku też się da?;)

I tak, i nie, jak już napisałem ;). "Dziwny John" jest przetłumaczony, ale jest to typowy przekład w stylu polskiego rynku SF lat '90, znaczy: prawie się tego czytać nie da. (Przykrawanie do granic getta w całej krasie.) "Ostatni i pierwsi ludzie" - fragment ukazał się w "Drodze co science fiction", w drugim tomie. Tylko, że fragment ów dając pewne wrażenie stapledonowskiej - często dość naiwnej z perspektywy czasu - inwencji, nie daje możliwości dostrzeżenia i docenienia całościowej autorskiej perspektywy. To trochę tak, jakby analizując fragment o symetriadach twierdzić, że omówiło się bagaż myślowy "Solaris".
Zostaje jeszcze "Syriusz", którego na liście lemowych polecanek nie ma. Najbłahszy w dorobku S. chyba, ale pamiętam, że czytało mi się go po polsku bez zgrzytów. Jest tam pewien - po pensjonarsku prawie opisany, ale to inna rzecz - wątek, który pokazuje, że był Stapledon może nawet bardziej odważny i bezkompromisowy w pewnych sprawach od Nabokova.

Stąd: z jednej strony niewątpliwie powinny zasilić listę Lemowego topu, ale z drugiej - jeśli nie ma polskiego wydania?
/.../ Co myślicie?

 :) Jestem jak najbardziej za dodaniem ich do listy. (Chyba, że skrzat odgórnie postanowi, że brak zadowalających polskich wydań dyskwalifikuje technicznie.)

Może była już gdzieś dyskusja na forum o tych pozycjach?

Taka niemrawa, jeśli mnie pamięć nie myli. Jakieś wzmianki w kontekście filmu "Victim of the Brain", co to był tyleż ekranizacją "The Mind's I", co "Wyprawy siódmej..." (kolejny powód by dać rzecz do Biblioteki Lema ;)).

ps. Co do upierania się: upierałbym się jednak i przy Żuławskim ("Na Srebrnym Globie" i "Zwycięzcy"), nie dla ponadczasowych wartości tej prozy, a dla wpływu na Mistrza. Takie - wyrastające intelektualnie nad swoją epokę i b. sugestywne jednak - utwory czytane rozgorączkowanym okiem nastolatka musiały jednak głęboko w pamięć zapadać i odciskać piętno na późniejszej twórczości (skąd się niby w Lemie wzięła skłonność do tak plastycznych opisów pozaziemskich pejzaży?)... Zwł., że mimo nieznośnej młodopolskiej maniery wznoszą się ponad przeciętną SF na kilometry.

W zasadzie z każdym postem tu, moja ćwierćinteligencja dzieli się na pół, i na pół, i na pół... :)

Tak samo miałem czytając jak ostatnio dyskutowaliście sobie z Termem w "Eksploracji...";).
« Ostatnia zmiana: Marca 19, 2016, 07:46:48 pm wysłana przez Q »
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #26 dnia: Marca 19, 2016, 06:58:11 pm »
@ Maziek
To ja też tak mam z tymi podziałami...
@Q
Jak najłatwiej kupić pana Beresia "Tako rzecze Lem"?
[b]R.[/b]
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )

liv

  • Global Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 6612
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #27 dnia: Marca 19, 2016, 08:04:31 pm »
Dorzuciłby leśmianizmy.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Le%C5%9Bmianizmy
I pytanie - jaka książkę czyta się 40 razy w życiu?
Zakładając przesadę, niech tylko 20. To i tak średnio co 3 lata.
« Ostatnia zmiana: Marca 19, 2016, 08:06:21 pm wysłana przez liv »
Obecnie demokracja ma się dobrze – mniej więcej tak, jak republika rzymska w czasach Oktawiana

Q

  • YaBB Moderator
  • God Member
  • *****
  • Wiadomości: 16722
  • Jego Induktywność
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #28 dnia: Marca 19, 2016, 09:08:28 pm »
"Gad i inne wiersze" Leśmiana? Jak najbardziej. Za argument starczy Mistrzowa przedmowa ("О Leśmianie z dywagacjami") i fakt, że ów zbiór redagował.
"Wśród wydarzeń wszechświata nie ma ważnych i nieważnych, tylko my różnie je postrzegamy. Podział na ważne i nieważne odbywa się w naszych umysłach" - Marek Baraniecki

Stanisław Remuszko

  • 1948-2020
  • In Memoriam
  • God Member
  • *
  • Wiadomości: 8769
    • Zobacz profil
Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« Odpowiedź #29 dnia: Marca 19, 2016, 09:46:37 pm »
A o moich ulubionych "Klechdach sezamowych" Mistrz nic nie rzekł?
R.
Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : - )